11.06.2009

Rozdział Dziewiąty - Ta Jedna Jedyna I Wyśniona

Był to słoneczny dzień. Do tego strasznie upalny. Towary gniły czekając aż kolejny konwój przyjedzie. Poprzedni właśnie się pakował.

Przechadzałem się właśnie i pilnowałem czy przypadkiem przed wyjazdem nie chce im się zrobić czegoś głupiego i nieodpowiedzialnego.
Muszę przyznać że choć stałem się już znanym jegomościem nie wzbudzałem jakiegoś szczególnego respektu u przejezdnych. W moim wypadku określenie "białas" nabiera nowego wydźwięku.
Do tego moje ubranie... Które trochę się zmieniło od ostatniego razu.

Moją biało-czarną fryzurę przykryła czapka z daszkiem, na klatę przyjąłem kurtkę lotniczą a spodnie ustąpiły grubym wojskowym portkom w wzorek moro... Płaszcza nie wyrzuciłem i nadal go nosze. Niech będzie mi towarzyszyć zawsze.
Dorobiłem sobie również całą masę kieszonek do tej kurtki. Jestem jak chodzący plecak.

Ale do rzeczy. Tego dnia gdy już skończyłem obchód zajrzałem do mojego przyjaciela.
"Black Santa's Helper" albo BS jak go nazywam jest handlarzem bronią. Przyjemny typ a jego sklep to prawdziwy arsenał na IV wojnę światową.
Jego skrawek ziemi w Trade Center to fundamenty wraz z kilkoma ścianami przykryte płachtą w czerwono-żółto-zielone paski... Tak jest. Kolo lubi Rege i Rap. Zawsze jak z nim gadam wiem co powiedzieć i nawet nie muszę się starać.
W końcu powtarza ciągle że jak się nie wie co mówić to się mówi niewyraźnie. Ach... Stary dobry BS. Przeprowadziliśmy "rozmowę."

- Yo ziom, obczaj co mi te kapiszoniaki przytachały. Nowiutka M4. Cała nawet z nabojami! Mmm... chciało by się postrzelać nie mam racji? Ale wiesz...
- Wiem BS, stary psie... Kapiszony jadą na strzelnice... kiedy przywiozą nowe banany? Wiesz że sałatę mam tylko na banany...
- Eee... a twoja rura nie jest bananem ziom... a ją tachasz.
- No... właśnie. Stara rura to za mało. Potrzeba mi banana który ma powera jak to.
- Hmmm. Ziom, chyba czas byś poznał moją Babye.
- Zamknij się! Masz laskę?
- Nee... ne tyle laska co ostra rura... kminisz?

Nie, BS nie kminiłem. Ale szybko zacząłem. Przyjaciel mój bowiem przedstawił mi ją...

- No Phil psie, obczaj to cacuszko. Aż się chce być High! Zapoznaj się a ja strzele bucha...

W gwoli ścisłości. Marlenka to obrzyn. Tak potężnie wyglądającej broni nigdy nie widziałem. Dwustrzałowe cacko, masywne i ciężkie. Wytrzymałe za pewne również. Nigdy... nigdy nie miałem tak potężnej broni w ręku. Gdy BS przypatrzył się jak pieszczę jego laskę uśmiechnął się i powiedział ku mojemu szczęściu... i trwodze zarazem.

- Jest twoja. Ale najpierw coś dla mnie zrobisz.

A to nieznośny frajer... Za dobrze mnie zna. Wiedział że mi się przyda darmowa spluwa i wiedział że zgodzę się na wszystko by ją mieć. BS to przyjaciel który dobrze cię zna... i chwałą mu za to.
Zadanie było proste. Na okolicznych terenach znajdują się pozostałości po fabrykach, hutach i tym podobnych. Jeden z wiecznie pijanych "zbieraczy" ruszył do jednej z nich. To było trzy dni temu. Ponoć jego przyjaciel, niejaki Jack, daje za niego ciekawą sumkę. Z żywego oczywiście większą. Nie są to astronomiczne kwoty ale nawet za to 250$ i Marlenkę jestem gotów do boju.
Pijak nazywa się Mike i poszedł do tej fabryki na skraju kanionu z wielkimi literami GM na ocalałych fragmentach ścian. Pełno tam żelastwa i elektroniki więc często się tam zapuszczają tacy jak on.

Ruszyłem od razu obiecując mu 3/4 nagrody. Przez trawiaste pole aż do granic.
Niestety nim tam dotarłem natrafiłem na, nazwijmy to, problem. Dość powiedzieć że... Czczą Piwo, Cuntry, Boga i Nascar... W takiej kolejności

5.21.2009

Rozdział Ósmy - Praca Nie Hańbi

Ostatnimi czasy miałem pewien przebłysk. Nie ma sensu opisywanie każdego mojego dnia. Zwłaszcza ostatnich. Zatem skrócę, co nudniejsze i napisze, co ciekawsze.

 

Otóż pracuję ostatnio dla żydów. Czemu? Bycie nomadą nie jest tanie. Jestem nim a nie mam nawet namiotu. Tylko głupi idzie na wędrówkę bez przygotowania, toteż zbieram na potrzebny sprzęt. 

Ubrania, koc, konserwy, narzędzia i wspomniany namiot. Broń też nie zawadzi. To wszystko kosztuje a ja nie śmierdzę groszem zbytnio.

 

Więc właśnie pracuje już od koło miesiąca. Cały czas w Trade Center. Nazwa miasta wielka i budząca nadzieje jest przykrywką dla biedy, jaka tu jest. Rdzenni mieszkańcy to obszyczymury, dziwki, farmerzy, łowcy i najgorsi najemnicy. Skąd wiem, że najgorsi? Bo sam takim teraz jestem.

Karzą mi zabijać ludzi chcących zwędzić coś handlarzom. Raz musiałem zabić siedemdziesięcioletnią staruszkę za to, że zwinęła termos. Cholera mnie bierze.

Nic to... 

 

Całe miasto to głównie ruiny otoczone kanionem. Jest tu chyba z5 budynków, które nadal mają dach. Całą reszta przykryta jest płachtami jakiś materiałów. Prawdziwe namioty. Miejsce to jest punktem centralnym  szlaków handlowych. Jego lokacje znają tylko mieszkańcy i handlarze z obstawą. Trudność dostępu jest świetną osłoną i pozwala tym bogaczom na wymianę towarów bez strachu o bandytów. He... Ironiczne. Gdyby się nie bali to, co my tu robimy? Pilnujemy ich cennych majątków przed żebrakami. Nie jestem z tego dumny.

 

Póki, co pracujących jest nas pięciu. Było około, trzydziestu ale większość zginęła wraz z konwojem Eda. On sam teraz odchorowuje swoje. Wszystko na moich barkach. Pilnowanie zagrody, straganu, patrole i misje specjalne. Ostatnio jest ich zatrzęsienie. Aż trzy w tygodniu.

Opowiem wszystkie.

 

Pierwsze było równy tydzień temu... 

4.05.2009

Rozdział Siódmy - Co Dzień Czeka Nowy Świt

Pobudka, nie mam pojęcia, która jest godzina, ale słońce jest już wysoko i razi moje biedne oczy. Nie ma, co trzeba było wstać. Z początku powoli, ledwie oczy otwieram i patrzę na mój pokój. Cztery ściany, wszystkie bielone wapnem. Starodawna metoda, ale jakoś dała rade. Łóżko drewniane, więc skrzypi, koc lekko gryzie. Mimo wszystko jest to o wiele lepsze miejsce do przebudzenia się niż to ostatnie. Poniszczona posadzka robi nawet swojski klimat a ten kwiat w końcie pod oknem nadaje temu miejscu życia. Zwłaszcza, że owy kwiat ma liście na metr długości.

 

Wstaje. Kilka liści na twarz by ocknąć przyciemniały umysł. Na szczęście zmutowane komórki pochłaniają alkohol jak gąbka. Zero kaca, człek szczęśliwy. Czas na małą gimnastykę przy świetle słońca. Kilka skłonów, pąpeczki i rozciąganie. Po ostatnich niewygodach, to łóżko było zbyt wygodne. Musiałem się rozciągnąć. 

 

Kran przygotowany, nawet ręcznik wisi. Mydło chyba stare jeszcze z przed wojny... Ponoć kupcy plądrują dawne fabryki i znajdują całe magazyny tego towaru.  Nie możemy w końcu pozwolić by nasze życie się rozpadło z powodu takiej błahostki jak powiedzmy... Wojna Atomowa. O nie... Jak chcesz lakierować sobie włosy jak panny z przed wojny to bierzesz lakier i to robisz. Takie podejście kiedyś zniszczy ludzkość.

 

Wypachniony i świeży jak dwudniowa ryba na świeżym słońcu, wyszedłem z pokoju. Torba poczeka na mnie. Zamknąłem drzwi i zobaczyłem Jeremiasza. - Witam cię i pozdrawiam... Mój brat i ja jesteśmy ci wdzięczni z całego serca. Proszę pozwól za mną. Samuel chce wreszcie zobaczyć swojego wybawcę. - Poszedłem za nim. Weszliśmy do pokoju i widziałem pana Grahama leżącego na łóżku. - Witam cię i pozdrawiam. - Był pełen energii i radości. Przeszyło mnie takie miłe uczucie jak na niego spojrzałem. Trochę dobroci może zdziałać wiele.

 

- Wiem, że osobiście cię nie zatrudniłem, ale zasługujesz na zapłatę. Mój przyjaciel, Ed, opowiedział mi, co się wam stało... I - Po chwili milczenia - Co stało się z pozostałymi. Nasze Dwukrowy poszły na karmę... Ale nic to. Mamy ich jeszcze mnóstwo. Ale co się tyczy ludzi... - Ed, który również był w pokoju uderzył pięścią w stół. - No właśnie... Nic na to nie możemy poradzić, są w rękach Allacha... - Ed wstał i krzyknął.

- Pieprzenie! Wole żeby byli ze mną  niż gdzieś tam w jakimś boskim wypizdowie... Pieprzyć to wszystko! A jak dorwę tych dezerterów to... Arghh - Ed chwycił się za biodro a Jeremiasz pomógł mu nie upaść. - Przyjacielu - powiedział - jesteś jeszcze słaby i ranny. Odpocznij a potem myśl o karze na niewiernych... - Ed znów usiadł na fotelu i kiwnął głową. - Przynajmniej te sukinsyny nie dostaną twojej gaży, co nie  Phil? Hehehe... To jedno jest dobre... Kasa idzie do tych uczciwych. 

 

Po kilku dłuższych wymianach zdań, ustaliliśmy ile dostane. Wyszło tego koło 500$, wyżywienie w barze i pokój. To ostatnie jest miłym, choć zbędnym dodatkiem. Wyperswadowałem im, że mam dość "zaczynania od początku" i że mam zamiar skonać w podróży. Zaoferowali mimo wszystko. Obiecałem, że przez jakiś czas zostanę w mieście by im pomóc i że będę ich czasami odwiedzać... Co? Miałem omówić? Z tego, co wiem te tereny są całkiem ciekawe i warto tu chwile posiedzieć... Ale najpierw śniadanie. Moje pierwsze zajęcie w mieście zacznie się zaraz po nim... Nie ma nic lepszego niż jajka na bekonie z chlebem i masłem. Bekon oczywiście koszerny...

2.19.2009

Rozdział Szósty - Uroki miejskiego życia

"Witamy w Trade Center Osadzie Handlu"

Mówiła to tabliczka, której litery zostały wzięte ze sporej ilości bilboardów reklamowych i niektórych tablic drogowych. W tych miejscach gdzie nie ma, żadnej wycinki literowej ktoś zręcznie wykaligrafował litery czarnym tuszem.

Nagle wszystkie litery zaczęły spływać z tablicy i mieszać się na ziemi. Otóż te wizje wcale nie zamierzały mnie jeszcze opuszczać. Teraz jedyne, co widziałem z całej tablicy to majestatyczny kleks pod już całkiem bez literową tabliczką. Nie pozostało ci nic innego jak pójść wzdłuż szlaku handlowego prowadzącego do miasta.

- Lepiej zwiększ dopływ energii do waszych nóg towarzyszu, bo już robi się ciemno. A ciemność przyciąga najróżniejsze tałałajstwo. – Rozkazałem osłowi a ten wyraźnie mnie zrozumiał, co było nieprzeciętnie dziwne. Miasto już widziałem a raczej tylko jego światła gdyż kontury układały się w kształty motylków i innych zwierząt sprzed wojny.

~~Jeszcze tak z 4 mile~~. Miasto dostrzegałem z góry, jakby było w płytkiej kotlinie. Ruszyłem dalej z osłem i dwoma nieprzytomnymi ludźmi. – Ja to nie mam się, z kim zadawać... - Westchnąłem nie przerywając pochodu. Noc była już właściwie rzeczą pewną i oczywistą od paru minut, problem był taki, że było to oczywiste tylko dla całej reszty społeczeństwa prócz mnie. Skutki radiacji objawiły się po raz kolejny i tam gdzie dla jednych panowały iście egipskie ciemności ja widziałem wszystko. Wszelkie zmysły ucichłyby w ten sposób oddać hołd mym niezwykłym oczom.

Nie byłem pewien, ale chyba nawet przykre skutki przedawkowania częściowo radioaktywnego sikacza przestały stawiać opór przynajmniej póki miałem otwarte ślepia. Świat po raz kolejny zachwycił mnie swoim niesamowicie surowym pięknem dotychczas skrywanym skrzętnie w promieniach nieubłaganego słońca pustyni. Opuściwszy kanion i pustkowie wkroczyliśmy raźnie na teren zajmowany przez miasto. Gwiazdy odbijały blask słońca, które oświetlało inną część spalonego świata.

Szedłem powoli trzymając koziołka za uzdę. Kupcy zwijali już swoje kramarze a po drodze minąłem grupy ludzi obwieszonymi najróżniejszymi pakunkami. Nikt na nas nie zwracał specjalnie uwagi, bo niektórzy i tak mieli deficyty z twarzą lub skórą. Miasto w większości było zniszczone, a na ich ruinach rozwijał się handel. Dzięki mym zdolnością mogłem dostrzec kilka namiotów, które mimo późnej pory jednak nie chciały się zwinąć. W gruncie rzeczy cieszyłem się, że jednak trafiliśmy tutaj dopiero po zmroku, kiedy część „zwykłych” obywateli śpi a światła nie są na tyle silne by ujawnić, nazwijmy to, oryginalność mojego wyglądu zewnętrznego.

- Wreszcie coś zjemy, wypoczniemy i zarobimy sporo szmalcu – mruczałem pod nosem niemal zapomniawszy, że w miastach ględzenie samemu do siebie jest uznawane za oznakę szaleństwa. Być może przebywanie przez taką kupę czasu na niezmierzonych bezkresach pustkowia odcisnęło swoje piętno na moim młodym jeszcze umyśle. Popatrzyłem na Eda i staruszka.

~~Ed zdaje się wspominał o jakimś znachorze czy innym Woo-Doo, u którego się leczył. Coś mi się zdaje, że to dobre miejsce by zacząć.~~ Wolałem unikać rozmów. Jeszcze ktoś by pomyślał, że to ze mnie taki zabijaka, który położył cały odział a tych dwóch zachował na kolacje. Szukałem jakichś szyldów, znaków lub czegokolwiek w tym rodzaju, co zdradziłoby mi miejsce pobytu owego Szamana. Nagle dostrzegałem bardzo duży różnokolorowy budynek.

- Światło Pana... Jeremiasz... - Nagle się odezwał się nieprzytomny Ed. Przerażony nagłym przebudzeniem, Eda niemal udusiłem biednego kłapoucha. – Do ciężkiej cholery! Ty chcesz mnie zabić? – Po chwili jednak uspokoiłem się i kontynuowałem – Dobrze, że się ocknąłeś. Dotarliśmy do miasta. Po tym najeździe dzikusów trochę ci odbiło, po czym się drzemałeś na chwilkę... Ale spokojne wszystkiego dopilnowałem. – Mimo iż Ed słuchał mojego wykładu dało się wyczuć, że każde moje słowo przelatuje przez niego i leci w siną dal.

– Halo? Śpiąca królewno od siedmiu boleści, jesteś? Straszna, zniszczona i wypalona słońcem Ziemia wzywa, Eda! – Podniosłem znacząco głos jednak szybko się opamiętałem gdyż zwrócenie na siebie uwagi w obcym mieście nocą było ostatnią rzeczą, jaka była mi potrzebna w tej chwili. – Cholera Ed! – Potrząsałem go by wyciągnąć go z transu, bo zawsze to lepiej, jeżeli widzą cię w grupie ludzi niźli samego. Potrząsałem Edem, ale niestety on dalej był w transie. ~~ Chłop musiał naprawdę nieźle pociąć tamtego dzikusa. Cały czas śpi. Może nam pomogą w tym budynku? ~~ Poszedłem w kierunku baru prowadząc ze sobą osła. Zostawiłem go przy wejściu. Podnosząc Ed kątem oka dostrzegłem napis nad wejściem. Światło Pana.

Tak brzmi napis. Ed wspominał wcześniej też coś o tym „Świetle”. No cóż, on chyba wie, co robi, nawet jak jest nieprzytomny. Zawiał wiatr niosąc ze sobą echo śmiechu i zapach strawionego alkoholu. Nie czekając aż ktokolwiek się nami zainteresuje wparowałem do pomieszczenia uprzednio polecając zwierzęciu zostać na zewnątrz. Wziąłem Eda na ramie i wlazłem bez ceregieli do środka. – Na zewnątrz jest jeszcze jeden i obaj potrzebują natychmiastowej pomocy. – Akurat w środku było kilka osób, które spojrzały na mnie znad kieliszka i Barman, który akurat przecierał blat białą szmatką. Odziany był w białą koszulę z szeroko zakasanymi rękawami i narzuconą żółtą kamizelką z leciutkim odcieniem czerni. Miał całkiem bujną czarną brodę. W sumie to nigdy nie miałeś raczej nic do innych subkultur, bo ten karczmarz miał bujne... Pejsy.

Żyd jak się patrzy. Ręką kazał komuś stanąć przy barze, gdy on sam z niego wyszedł. Podszedł do minie. Mierzył mnie wzrokiem od góry do dołu jakby miał skaner DNA w oczach. - Połóż go na stole. – Poprosił łagodnie. Zgodnie z poleceniem położyłem a raczej zrzuciłem delikwenta na najbliższy stół. Jezuita marszczył oczy wraz z czołem przyglądając się twarzy żołdaka. Nagle wytrzeszczył oczy.

-Przecież to Ed! Gdzie Samuel?!!! – Krzyknął na mnie a ja prawie na zawał nie zszedłem. - Samuel? - Nie przypominałem sobie by Ed wspominał o jakimkolwiek Samuelu. – Był tylko on i Pan Graham, który leży na saniach na zewnątrz – lekko spanikowałem, więc wyprzedziłem pierwsze pytanie żyda. – Napadli na nasz konwój jacyś zdziczeli ludzie, on oberwał kilkoma kamieniami, wpadł w szał i kiedy skończył to padł na glebę... Mówił, że reszta grupy wraz ze stadem nie przetrwała szkoły, jaką daje pustkowie... – Kończąc cofnąłem się o krok by uniknąć jakichś niechcianych zwad. - Samuel Graham. Gdzie on jest? Na dworze? I kim ty jesteś, bo jakoś ciebie nie pamiętam! - Mówił z doniosłością w glosie pomieszanym jakby ze strachem i agresją, ale widać, że zachowywał wyraźny spokój. Bywalcy przypatrywali się uważnie scenie, jaka zaszła w lokalu. Kilku jakby mocniej zacisnęło szyjki swoich butelek i opuściło ręce pod stół.

Temperatura przybytku poszła o kilka stopni w górę. A zastępca przy barze czegoś pilnie szukał pod ladą. Obawiałem się najgorszego. - Cały i zdrów czeka na, zewnątrz ale od kilku godzin jest nieprzytomny. Ed to wyjaśni jak się zbudzi. – Powiedziałem lekko drżącym głosem – A co do mnie to Ed zaoferował mi prace w charakterze ochrony dla pana Grahama. Miałem pomóc w dojściu do miasta. Całą reszta najprawdopodobniej nie żyje a sam by sobie nie poradził z dotarciem tutaj. – Skończyłem nerwowo oglądając się na zgromadzonych w lokalu. - Dobrze, idźmy po Samuela. - Razem z Jezuitą wyszliśmy z budynku. Barman podszedł do osiołka - Dobry Horacy. Dobry osioł. - Kładąc rękę na jego grzbiecie przejeżdżając nią po nim idąc z równomiernym krokiem, aż jego wzrok padł na konwojowanego. Przyklęknął przy nim i przytulił go. Widziałem, jakie uczucie żywił do tego człowieka. Prawdopodobnie byli braćmi. Ech ja nie miałem brata.

Gdybym miał pewnie razem poszlibyśmy do tej zbrojowni i razem by nas wygnano. Samotność by mi nie doskwierała tak często jak teraz - Pomóż mi... - Wziął go za ramiona a ja za nogi. On prowadził a ja w tym czasie rozglądałem się zaniepokojony po bokach. Temperatura wyraźnie zmalała. Goście normalnie pili jakiś badziewny bimber. Tylko chłopak z baru już miał wyskoczyć za lady, kiedy Samuel skutecznie dał mu znak, żeby został. Prowadził mnie po schodach w górę. Choć z zewnątrz budowla nie wyglądała na wielokondygnacyjną. Chyba jednak nie zdążyłeś się przyjrzeć jej dokładnie, kiedy szybko wparowałem do środka baru. Stanęliśmy w bardzo długim korytarzu, który jest oświetlany przez dwie słabe żarówki, tapety po bokach odklejały się od ściany na skutek działania pleśni.

Drewniana posadzka skrzypiała i odskakiwała z każdym gwałtowniejszym krokiem. Prowadzący otworzył finezyjnym kopniakiem drzwi do pokoju. Całe pomieszczenia wyglądało skromnie, ale zdatnie jak na dzisiejsze standardy. Łóżko w rogu z szafką nocną a przy ścianie stół ustawiony poziomu z dwoma krzesłami przy brzegu. Odłożyliśmy nieprzytomnego na łóżko. W tym samym momencie zza poduszki wybiegła zgraja karaluchów i wybiegła za drzwi. Samuel zdjął swojemu przyjacielowi buty i przykrył go ciepłym wełnianym kocem. On był chyba z tej samej parafii, bo Pan Graham też miał pejsy i tą śmieszną białą czapkę, myckę czy jakoś tak, która jest charakterystyczna dla ludzi pokroju tej wiary. Razem na niego patrzyliśmy w ciszy. Słyszałem czyjeś wyraźne, drobne kroki. Razem z Jezuitą się odwróciliśmy w tym samym momencie. W drzwiach pojawiła się dziewczyna ubrana w czarną sukienkę i czymś na głowie stylu chusty czy innego prześcieradła. Właściciel podszedł do niej i szeptał coś jej na ucho. Mimo skrajnego wyostrzania zmysłów nic nie usłyszałem. Po chwili podszedł do mnie. Obejmują mnie za plecy i wyprowadził z pokoju. Położył ręce na moich ramionach i patrzył z czymś w rodzaju lekkiej czułości w oczach. Staliśmy naprzeciwko jakichś obśrupanych, starych drzwi zupełnie pozbawionych dawnego koloru farby.

Po sekundach milczenia wreszcie rzekł następujące słowa. - Przepraszam ciebie za mój wybuch, ale w tych czasach ludzi są głównie oszustami i złodziejami a nierzadko i także mordercami. Resztę tej rozmowy dokończymy przy Samuelu. Jakbyś miał do mnie jakąś sprawę czy prośbę to pytaj o Jeremiasz. A teraz idź spocząć podróżniku. Resztą zajmą się moi słudzy. Dostaniesz zaraz strawę. I jeszcze raz dziękuje za przyprowadzenie Eda i Samuela żywych i całych. - Poczuwszy się pewniej zarzuciłem dobrodzieja pytaniami - W zasadzie to mam cały stos pytań – wziąłem oddech,

– Co z Edem? Gdzie mogę przenocować? Do kogo mam się zgłosić? Czy mam przyjść jutro rano? – Miałem jeszcze milion innych pytań, ale byłem faktycznie dość zmęczony podróżą i osłabiony brakiem posiłku. - Możesz zanocować tutaj – Otworzył mi drzwi do pokoju, który panował taki sam wystrój jak w tym, w którym położyliśmy Samuela. - Kolacja zaraz będzie ci doniesiona. Uzyskasz jutro odpowiedzi na swoje pytania. I niech Najwyższy ześle ci na oczy twe sen błogi. – Skinął głową złożywszy ręce, uśmiechnął się i zszedł na dół pilnować baru. Wszedłem do pokoju. Rozejrzałem się dokładnie po pomieszczeniu przetrącając każdy kąt w celu wypłoszenia ewentualnych szkodników oraz by wywietrzyć lekko zatęchły zapach przedmiotów.

Zakończywszy dzieło wziąłem plecak i wraz z bronią wstawiłem go do szafki obok łóżka. Już miałem zrzucić zakurzony płaszcz, kiedy nagle usłyszałem pukanie do drzwi i wyraźny kobiecy głos. -Puk, puk – Podszedłem i otwarłem drzwi. W przejściu stała ta młoda dziewczyna, która przyszła wcześniej tym razem jednak wydała się milsza i wręczyła mi z uśmiechem trzymaną w ręku tace. - To dla pana. W podzięce za przyprowadzenie wujka całego i zdrowego – Podawszy mi tace szybko uciekła jakby speszona faktem, iż była w miej więcej moim wieku.

- Całkiem nieźle. Kubek mleka i niewielki stos zwiniętych placków. –Ze smakiem spałaszowałem wszystko a następnie dokończyłem czyszczenie mojego płaszcza, umyłem się w misce z wodą pod łóżkiem i położyłem się. Mając wiele czasu do namysłu, nagryzmoliłem na mapie trasę, jaką przeszliśmy z mojego „Bunkra”. Wpatrując się w gwiazdy zza okna doznałem natchnienia, którego efektem są te gryzmoły, które czytasz. Napisałem je na wyblakłych zdjęciach a z ramek skleciłem okładkę.

Zakończony dziennik przeczytałem dwa razy i doszedłem do konkluzji takiej, iż nigdy nie będę dobrym pisarzem. Przepełnioną błędami powiastkę schowałem do plecaka i zdecydowałem się jednak przespać. – Jutro czeka mnie niezły dzień.

Czas spać. Słodkich snów książę. – Nim zdążyłem zauważyć snułem już marzenia senne o kolejnych wielkich, małych wyprawach...

2.18.2009

Rozdział Piąty – Świat Na Krawędzi Lustra

Nie byłem na tyle kopnięty, żeby w narządach ludzkich i krwi widzieć piękne pejzaże zachodzącego słońca na tle pszenicy i czerwoną farmą w tle. Choć pewne skojarzenia można już było dostrzec. Oparłem się o osiołka głaszcząc go po mordze. Ten podążał głową za moją ręką w poszukiwaniu czułości i pieszczot. Opierając się o niego coś uwierało mnie w plecy. To pewnie jeden z pakunków. Zaciekawiony jednak sprawdziłem i muszę przyznać, że to był mój najlepszy pomysł tego dnia.

Znalazłem, bowiem coś cenniejszego nawet niż złoto, ropa czy tanie laski. Była to, bowiem butelka czegoś przezroczystego. Otwarłszy korek i nabrałem solidnego „wącha” i okazało się, że była stara dobra czyścioszka. No cóż trzeba było jakoś przeczekać moment, kiedy kolega się wyszumi.

Trwało to koło dwadzieścia minut i kosztowało całą butelkę czyśćca. Kiedy dostrzegłem już lekko rozdwojonym wzorkiem, że żołdak wysoko unosi nóż i gapi się w niebo. Schowałem butelkę tam gdzie była i czekałem, co zrobi. Głośno dysząc ze zmęczenia padł na ziemię i chyba nawet zasnął. -

Ssskurwa, wziął i jebnoł łbem w piach hihi... Widziałeś to? Widziałeś... Masz duży łeb to widziałeś... Scccokórwa jak mowie, że widziałeś to widziałeś i mi nie pyskuj ośle jeden... – Wiem, że słowa, które wydobywały się z moich ust mało przypominały dialekt człowiek wykształconego i na poziomie. Właściwie to sam fakt prowadzenia dialogu z osłem był dość nietypowy. Szczerze wstydzę się, że tak się zachowywałem, lecz cienkusz ma to do siebie, że błogość niemowlęcia zsyła w ponurych do życia czasach. Co się tyczy żołdaka. – Trza mu pomucc.. Nie mów kutfa, że nie, bo cię w zad kopne... Nie znasz się, bo z ciebie nawet salami dobre by nie było... Nooo doppra, wybaczam ci, ale pomożesz mi go targać jak coś zzggoda? –

Pełzłem w stronę miejsca gdzie leżał Ed podziwiając po drodze tańczące krzaki i góry z czekolady. ~~Cholera jasna czy to radioaktywne było?~~ Możliwe, bo nigdy aż takich odlotów nie miałem po czystej jednak byłem na tyle świadomy, że znalazłem się koło żołnierzyka. Nie byłem pewien czy śpi, zemdlał czy może cicho płacze, ale w sumie wtedy nie wiele byłem świadom, więc to i tak bez znaczenia. – Ssłuchaj Stary ja wiem, że boli i sze dość maszzz na dziś... Zobacz. Jesteśmy już naaaprawde ddaaaleko od dzikusów... Choć weeezzmnę cię na barana, hehe... Cicho ośle!!! Jak ty osioł to ja baran mogę być?!... Oooo mooja głowa... No, choć. Idziemy zanim skorpiony na obiad przyjdą... Nie chce być daaaniem dnia dziś w nocy... Hehe czaisz?! Danie dania w nocy. HAHA –

Śmiałem się histerycznie, choć nie było powodu ku temu. Noc mogła zapaść nawet za godzinę... Nigdy nie wiadomo z tym słońcem. Zachowywało się jakby chcąc jak najrzadziej patrzeć na to cośmy zrobili z ziemią zachodzi szybciej i bez uprzedzenia. Schylałem się właśnie by wziąć Eda za ramię i pomóc mu wstać. Ed nie reagował na mojej stricte pijackie zaczepki, bo szybko stwierdziłem, że chyba biedak zasnął. Nie dziwota. Miał ciężki dzień. A może nawet tydzień. Spał snem sprawiedliwego. Wiozłem go na swoje ramie. – Cholera, ciężkiś jest jak na moje zdolności atletyczne. - Wrzuciłem go możliwie jak najdelikatniej na osła. Ten się lekko ugiął pod nagłym ciężarem. Jednak podskoczył i jest w takie samej, pozie jakiej był przed chwilą.

Ułożyłem sobie nie wiadomo, dlaczego taką dziwną pioseneczkę. Wziąłem osiołka za uzdę i ruszyłem przed siebie śpiewając hurnie...

„Stary Ed Mocno Śpi!!!!!!!! CHrrrrrrrrrrrrrrrr!!!!!!!!!!!
Stary Eddy mocno śpi!!!!!!!!
My się go boiiiimy bo ma koppa siły
Jak się zbudzi to kosę da
Jak się zbudzi to kooooo sęęęę da!!”

~~Przysiągłbym, że z tamtych krzaków wybiegła niezła laska, zaraz to Stivie Wonder?????? Nie, wydaje mi się!~~ Nirwana, oświecenie, błogość, stan wyższy... Nie wiem, jakich innych słów mógłbym użyć by określić stan, w jakim się znajdowałem obecnie. Spora dawka adrenaliny, widok krwi, śmierci oraz prawdziwej masakry i rzeźni w połączeniu z sikaczem rozcieńczanym świecącą wodą dał w efekcie silny środek psychotropowy. Żadnego bólu, słodu, gorąca czy zmęczenia. Czułem się jakbym był emocjonalną pustką i o dziwo, było mi z tym faktem niezwykle błogo i przyjemnie. Świat wokół tańczył, osioł zwiększał swe rozmiary, po czym znów się kurczył. Na domiar złego podczas tej swawoli w doborze masy i kształtów własnych osiołek gadał do mnie i śpiewał jakieś skoczne kawałki z lat przed wojną.

Na trzeźwo uznałbym się za osobnika wybitnie szalonego jednak z racji, iż taki stan rzeczy nieprędko nastąpi cieszyłem się z tego, co jest obecnie niczym dziecko po solidnej porcji glukozy w postaci czekolady czy innych łakoci.

Pojęcie czasu stało się mi obce. Dzień i noc stały się jednym a światło i mrok niczym dwa państwa walczące o dominacje ciągle zmieniały swoje granice. Wtem na horyzoncie pojawiła się mała rosnąca miarowo kropka przepełniona nikłymi światłami. W przeciwieństwie do całej reszty całokształtu, który mnie otaczał ten jeden punkt zachowywał się zgodnie z zasadami fizyki, optyki i innych dziedzin świata.

~~Albo mam zajebiaszcze zwidy albo to jest miasto, o którym Ed mówił.~~ Z tą myślą w sercu ponagliłem osła starając się mu jakoś ulżyć jednocześnie poprzez pchanie sań z leciwym jegomościem. Miasto się zbliżało, czułem to. Mimo tych wszystkich wizji, gór z czekolad, śpiewającego osła i biegających, dawno martwych i zapomnianych gwiazd filmów, dostrzegłem coś, co na pewno nie było złudążycie było by piękne bez niej...

2.17.2009

Rozdział Czwarty – Dzikość Skażonych Serc

Ed szedł dalej przed siebie. Miarowym żołnierskim krokiem. Twarz miał zamyśloną, ale nie zwracałem na to uwagi zbytniej. Szedłem w bliskiej odległości od osła rozglądając się nerwowo po bokach. Niezłe urodziny sobie sprawiłem nie ma, co. Dobrze, że chociaż prezenty dostałem.

Wtem nagle, Ed się odezwał. - A co do twojej mutacji... – Wiozłem wdech wiedząc, że to może być ciężki temat. Zatrzymaliśmy się i patrzyliśmy na siebie. Jedną rękę położył mi na ramieniu. -Słuchaj... Promieniowanie wpłynęło na nas wszystkich. Dosłownie wszystkich. Mojemu dziadkowi w wieku 60 lat nagle wyrosły macki z kręgosłupa. Czy go chcieliśmy zabić? Nie, ale się nieźle się wystraszyliśmy. Okazało się,że te macki były całkiem przydatne. Ba nawet zabójcze. Dziadek udusił nimi nawet włamywacza, kiedy ten się do nas włamał. I w ogóle powierzoną robotę wykonywał szybciej. Czy umarł? Nie wiem. Ktoś się dowiedział o jego mutacji i ludzie z wioski wygnali go na banicję. Miałem wtedy z dziesięć lat. Chyba żyje, bo kurier mnie odnalazł i wręczył mi bączek od niego. Taką zabawkę dziecięcą. Bo w ogóle dziadek był stolarzem, zdolnym nawet i z tymi mackami... Mistrz. Pamiętaj nie ważne jak wyglądasz i czy masz macki czy nie. Najważniejsze jest to czy jesteś normalny i czy masz dobre serce. Jak komuś nie ptasi to pokaż a jak nie to wal po ryju. Naprawdę. -

Poczułem się trochę dziwnie, kiedy tak do mnie mówił jednak muszę przyznać, że miło jest usłyszeć dla odmiany coś innego niż to, co zwykle ~~„Nie jesteś jak my!, Nie chcemy cię tutaj, Dziwadło!, Mamo, o co to za dziwny pan? Czy on mnie zje?”~~ Tak miło się zrobiło przyjemnie w sercu.

Jednak po chwili znów szliśmy przez tę nieszczęsne pustkowia gdzie każdy krok zbliżał nas do upragnionego miasta... – Dzięki Ed... jesteś spoko... – Dodałem te nic nieznaczące słowa by i on poczuł się lepiej. Patrząc na jego rany wręcz plułem sobie w brodę, czemu nie byłem obok by ich wspomóc.

Szliśmy całkiem długo bez problemów aż do momentu, kiedy mieliśmy przejść przez kanion. Osioł prócz nietypowego koloru miał również typowo ludzki odruch. Mianowicie lęk wysokości. Przeprawa w dół szczeliny była trudna i męcząca, lecz udało nam się bez większych strat za wyjątkiem klatki z kretoszczurem, która odczepiła się i spadła na dno.

Kiedy sięgnęliśmy dna zauważyliśmy nieszczęsną klatkę. Niepokojącym był jednak fakt, iż była zupełnie pusta. Żadnych śladów krwi ani nic z tych rzeczy. Poszliśmy z Edem sprawdzić sytuację, kiedy nagle przed wami spadł kamień.

-Kurwa, młody szykuj się będzie dym. Szykuj spluwę. - Ed wziął karabin w obie ręce. Słyszałem ciche stuknięcie. Widziałem grymas bólu na jego twarzy. Przybliżył broń do policzka rozglądając się jednocześnie jak paranoik gotowy do strzału. -I pamiętaj! Nie martw się o mnie tylko pilnuj Grahama- Panika, latanie oczami, trudy przy samym tylko wyjmowaniu mojego karabinu... Taka panika jest zawsze, kiedy atak jest niespodziewany.

Kiedy już zdjąłem z ramienia moją „wiatrówkę” szybko załadowałem pocisk. Wszystko trwało sekundę zanim ja i Ed staliśmy obok siebie zasłaniając staruszka w pozycji obronnej. Staliśmy rozglądając się na wszystkie boki. Niepokój rósł z każdą mijającą sekundą. - Trzy naboje w karabinie i 5 w spluwie... Może nie starczyć... – Powiedziałem lekko drżącym głosem będąc pewnym jednego...

~~Gdybym paszczy nie otworzył to jadłbym teraz śniadanie w bunkrze...~~ Okazało się, iż wpadliśmy w zasadzkę członków jakiegoś mniejszego plemienia zdziczałych ludzi. -Wal w łeb młody albo po nogach! Wal Młody wal!! - Wrzeszczał mi Ed do ucha. Mama mówiła, że jeżeli wrzeszczy ci do ucha żołnierz to lepiej rób, co karze jak najlepiej umiesz. Wiec skierowałem szybkim i spokojnym ruchem mój karabinek w nogi najbliższego zbója. -Tylko nie panikuj Phil. Tylko nie panikuj. To Paski. Napadają na konwoje, rabują i gwałcą. Zasłoń lepiej głowę, bo inaczej oberwiesz czymś ciężkim. Niech najwyższy ma nas w opiece.

- Nagle patrząc w górę, widziałem pojedyncze grudki kamieni lecące na nas niczym deszcz. Przy takiej chmarze gęsto lecących głazów niemożliwym zdawało się ich uniknięcia. Ja sobie poradziłem, choć z trudem. Ed niestety oberwał kilka razy prosto w czaszkę. Sądząc po nim nie robiło na nim to żadnego wrażenia.

Kiedy "deszcz" ustał zaczęliśmy przygotowywać się konfrontacji. Nagle z niepozornej kupki kamieni na jednej z półek skalnych wyłonił się mężczyzna. Wskoczył energicznie na nią. Niektóre części ciała miał owinięte rzemykami i paskami. Wysoko podniósł coś długiego. To chyba rurka lub coś w tym rodzaju.

-Rabować! – Wydarł się tak chamski głosem i tak niezrozumiale,że manele z twojej dzielnicy byli przy nim niczym znawcy kultury. I nagle z wrzaskiem wypadli za nim podobnie ubrani faceci. Zbiegając z góry trzymali pałki, rurki i jeszcze kilka innych mniej lub bardziej przyjaznych przedmiotów. - Szykujcie broń chłopaki! Obłowimy się, że Hej! – Było ich tak z sześciu z hersztem.

Przykucnąłem żeby zminimalizować drżenie rąk. Oddałem strzał. Nie patrząc na efekty szybko ładuje drogi nabój i celuje w łeb drugiego zbliżającego się. Kolejny strzał. To samo zrobiłem z ostatnim nabojem po wystrzeleniu, którego zrzuciłem karabin z ramienia pod moje nogi szybko wyciągnołem i odbezpieczyłem rewolwer. Zaskakująco odruchowo mi to szło.

Jako że krótka lufa zapewnia gorszą celność musiałem wykazać się cierpliwością i pozwalać dzikusom zbliżyć się bliżej by pocisków nie marnować.
Nigdy nie wierzyłem w swoje szczęście, ale wtedy chyba się do mnie uśmiechnęło. Trafiłem wyraźnie w czaszkę a ten natychmiast padł jak kłoda i za nim jakby przeleciało coś. Kiedy padł pierwszy dojrzałem, że gostek, który padł za nim nie ma górnej podstawy czaszki. To był strzał jeden na milion. Dwaj debile, którzy na nas biegli w ogóle nie zauważyli, że co najmniej połowa ich bandy gryzie ziemie.

Ed wystrzelił raz i jeden zbój padł trupem. Próbował przeładować, ale oznajmił szybko -Cholera, skończyły mi się naboje. -Stwierdził bardzo trafnie. Jako że żołnierz bez amunicji nie wiele zdziała bronią palną rzucił, podobnie jak ja broń na ziemie i dobył nóż. Z krzykiem biegł na wroga. Kiedy stał się bliski zderzenia czołowego z wrogiem. Rzucił się na niego. I zaczął majaczyć w szaleństwie dziwne zdania.- Pobawmy się teraz w Fizyka i biologa. Dobrze? Ciało podczas pędu zwiększ swoją masę ciężaru. Ciału w ruchu A (czyli gość z nożem) jeszcze się do tego rzuca na kolejne ciało w ruchu, czyli ciało B (Dzikus z pałką). Następuje wtedy przewrócenie ciała, B przez ciało A. Oddaje teraz głos Pan Profesorowi z Dziedziny Biologii. Dziękuje Kolego. Kiedy ciało większe padło na ciało mniejsze rozległ się proces miażdżenia. – Ględził jak opętany, jednak nie doszło do zmiażdżenia a raczej przyduszenia. Najpierw odebrał napastnikowi skokiem dostęp do powietrza następnie wbił mu nóż z niezliczoną ilością razy w okolice górnej klatki piersiowej. Tym zakończył żywot...

Patrzyłem na całe pobojowisko. Herszt zwiał. Ed patroszy i tak martwego już wroga. Wiatr, Piasek i Krew. A Ed wykańczał symfonię odgłosów obrabianego mięsa. Spojrzałem za siebie by upewnić się, że zwierze i towar są całe i zdrowe. Schowałem swoją broń na miejsce, karabin na ramię a rewolwer do kieszeni. Wyjąłem nóż i podchodziłem do każdego zabitego przez kule bandytę. Przeszukałem każdego z nich i zagarniałem wszystko, co mieli. Nie poprzestałem tylko na tym. Z nożem w ręku szukałem gdzież to trafiały kule i w dość krwawy sposób uskuteczniałem wydobycie cennego materiału. W większości wypadków raczej jest ciężko wyjąć tak mały cel, ale zawsze warto próbować. Łuski z odrobiną prochu do tego nabój i pocisk gotowy.

Widziałem jak Ed patrzy na moje praktyki. Zdawało się jakby zwątpił w swoje wierzenia, co do „normalności” nas ludzi skarżonych. Na zakończenie każdemu z dzikusów wbiłem nóż w serce ot tak dla frajdy i pewności. Jeden jeszcze próbował się wyczołgać z pola bitwy, ale skutecznie mu to uniemożliwiłem zsyłając nań sen wieczny, po którym obudzi się, kiedy zagrają mu trąby wzywające na Sąd Ostateczny.

Udało mi się wygrzebać tylko dwa pociski. Wszystkie niestety zostały wystrzelone z karabinu Eda. Nie pasowały do mojego karabinu. Czułem, że wciąż są ciepłe. Nic to. Schowałem je do kieszeni. Niestety dzikusy nie miały nić wartościowego. No, bo w sumie gdzie to mieli ukryć skoro ich jedyny ubiór stanowią spodnie krótkie spodnie zrobione z surowej skóry i rzemyki z paskami, którymi tak bardzo przyozdobili ciała. Jedyne, co według mnie zasługuje na miano fanta to młotek ciesielski. Główka do przybijania gwoździ z jednej strony i dwa zęby do ich wyrywania z drugiej. Całkiem ładny z grawerowanym napisem „Carson&Peeters Hardware” w wcale dobrym stanie. To tyle...

Skończone dzieło zostało przypieczętowane moimi słowami. – Ruszajmy... Miasto czeka na swojego kupca. – Po czym pognałem osiołka by ten ruszył ciągnąc sanie z rzeczonym delikwentem. Jednak miało to nastąpić później niż bym się spodziewał. Mimo iż Mówiłem do, Eda, ale ten cały czas szlachtował wroga. W pewnym sensie stworzył coś na wzór koła tymi narządami, mięsem i krwią bandziora. W ogóle na nic nie reagował. ~~A myślałem, że to ja jestem tutaj walnięty.~~ Postanowiłem skorzystać z okazji i podsumować mój status. Była akcja, za którą poręczy Ed i zyskam więcej szmalu, żyje jeszcze i mam się dobrze, nie mam już nabojów, ale mam nowy przydatny wynalazek. Młotek dobra rzecz, zawsze lepiej bronić się takim obuchem niż tępym scyzorykiem nie zasługującym na nazwę noża. Rzemyki na nic by się nie przydały. Szkoda mi było tylko moich pocisków i faktu, że wódz zwiał. Byłem pewien, że za jego głowę była jakaś nagroda.

Nie przejmując się dłużej przyjrzałem się „dziele sztuki”, jakie wysmarował Ed na pustynnym płótnie. Dźwięki jego kunsztu rozniosło echo po całym kanionie. – Poczekam aż się nabawi a potem idziemy dalej – i czekałem stojąc przy biednym osiołku głaszcząc go po wielkim nochalu...

2.16.2009

Rozdział Trzeci – Przebudzenie

Zbudziłem się i oceniłem moją obecną sytuację. Jestem teraz w ruinach jakiegoś domu. Obudziłem się na starym rozwalonym i śmierdzącym nie wiadomo, czym łóżku. Odruchowo sprawdziłem czy mam swój plecak i rozejrzałem się po całym pomieszczeniu.

W rogu stała zawalona półka na książki a w jej sąsiedztwie stoi wielka wyrwa po pocisku, przez którą wpada słoneczne światło. Pod oknem natomiast jest łóżko, na którym leżę. Wstałem zagarnąwszy jednocześnie ręką plecak na plecy. Potrząsnąłem uważnie by wszystkie znajdujące się w nim przedmioty ułożyły się wygodnie.

Spożałem na stertę szmat, sprężyn i metalowych mocowań, które jeszcze przed sekundą robiły za moje leże. Był dzień, spostrzegłem to po fakcie, iż mało widziałem i raziło mnie światło. To nie są warunki jak w domu, ale cóż.

Podszedłem do jedynego mebla, który nie wyglądał na coś, co żyło i zdechło, czyli półka. Kawał solidnie wyrobionego drewna pękł na pół pod, jak podejżawałem, udeżenia pocisku. Przejrzałem jej zawartość bardzo skrupulatnie nie chcąc przegapić jakiegokolwiek przedmiotu. Okazało się, że była to kanciapa jakichś przemytników, ponieważ wewnątrz schowka znalazłem kilka mniej lub bardziej cennych przedmiotów jak na przykład atrapa noża samurajskiego, książki o tematyce ogólnej, rewolwer wraz z pięcioma nabojami i kilka banknotów. Ładowałem wszystko w kieszenie plecaka i moje własne przy obszarpanym skrawku szmaty, którm był mój płaszcz.

Zaiste wójt nie mógł się postarać o lepsze odzienie dla wyrzutka. Skończywszy plądrowanie rozejrzałem się jeszcze raz uważnie po izbie by ocenić moje, szanse i warunki, w jakich przyszło mi żyć. Splądrowałem całe pomieszczenie i nic już ciekawego nie znalazłem oprócz sterty gruzu i reszty śmieci.

~~Na zwenątrz była pełna i działąjąca studnia z wodą, dziura jest od strny północnej więc nie będzie mnie bardzo razić a ogólny stan pomieszczenia nie jest zły. Z tych śmieciżna zrobić prawdziwe cuda domowego urzytku. Kawałki betony porozrzucane wokoło można wykorzystać do zrboienia dobudówki albo czegoś takiego. Jeszcze kilka drewnienek i mamy nawet zagrodę na jakiegoś zwierza.~~

Już zacząłem układać sobie plan w jakiż to sposób urządzę izbę by nadawała się na pomieszczenie mieszkalne. Zapas wody w studni starczyłby do czasu aż nie zorganizuje jakiejś hodowli czy czegoś w tym rodzaju. Z tego, co wiedziałem o mięso nie będzie tu trudno gdyż te tereny obfitują w jaskinie pełne olbrzymich skorpionów polujących na dzikie dwukrowy.

Wtem Coś usłyszałem. Słabo, ale jednak. Brzmiało jakby ktoś ciągnął coś po ziemi. Sannie czy coś w tym stylu. I do tego jakby dyszy. Pierwszym, jedyny słusznym zresztą w tych podłych czasach, odruchem było natychmiastowe uzbrojenie się w mój całkiem nowy rewolwer. Trzymając broń w jednej dłoni oparłem się o ścianę, zza której odgłosy wydały się najsilniejsze.

Kurczowo trzymałem się lewą ręką ściany zbliżając się do miejsca skąd najłatwiej było by mi dostrzec, co się tam dzieje. Wyjrzałem na zewnątrz. Nie byłem pewien czy to brak przystosowania do tak dużych dawek światła, zbyt długi sen czy po prostu brak śniadania sprawił, że nie ujrzałem absolutnie nic. Tak mi się w każdym razie zdawało. Stękanie było nadal słyszalne a dźwięk szurania po piachu był wręcz nie do wytrzymania dla moich jeszcze częściowo uśpionych zmysłów.

Odważyłem się pójść nieco dalej. Broń miałem w pogotowiu, naładowaną i odbezpieczoną. To, co zobaczyłem... Zdziwiło mnie nie mało... – Co to do ciężkiej cholery jest? – Stałem tam z opuszczoną ze zdziwienia bronią i z zapewne bardzo dziwną miną. Dostrzegłem, bowiem trzy postacie, które okazały się moim oczom?

Jednego zupełnie niebieskiego osiołka, który był obwieszony najróżniejszymi torbami i pakunkami, który miał przywiązane do nich coś na wzór noszy. Te nosze jechały po ziemi tworząc wyraźną drogę. Na tych noszach leżał jakiś człowiek. Wyglądał na martwego na pierwszy rzut oka. Niedaleko tego dziwnego konwoju szedł jakiś facet, który od czasu do czasu potykał się o swoisty niewidzialny korzeń. Sądząc po jego wyglądzie i pozycji marszu, jaką przyjął był ciężko rannym żołnierzem z obandażowaną głową.

Jasne słońce apokaliptycznej pustyni zwraca uwagę na kontrastujący z otoczeniem biały bandaż.. Gostek trzymał coś długiego. Trudno mi było stwierdzić czy to karabin czy włócznia a może pałka. Szli wciąż w tym samym kierunku. W ogóle nie zwracają uwagi na tą ruinę, w której nocowałem. Patrzyłem na nich z góry, bo domek jest w pewnym sensie na niewielkim wzgórzu. Gostek tak dyszał, że głuchy by go usłyszał. Zdawało się, że wypluje za moment płuca.

~~Pamiętaj siódme przykazanie Nomady... Nie licz na przyjaźń innych...~~ Ta myśl pozostawała w mojej głowie przez długi czas. Jednak ta większa, bo ludzka część mojego jestestwa domagała się usilnie by wspomóc żołdaków. Wizje straszliwych ilości cierpień, jakich mogą mi zadać słabły z każdym sapnięciem osiłka. Nie mógłbym sobie darować gdybym się dowiedział, że zginęli kilka kroków od mojego bunkra.

~~W końcu nie wypocznę, jeżeli będzie tak ciągle sapać. Kto wytrzyma taki hałas? ~~ Ta „wymówka’ dla mojego sumienia przeważyła o wszystkim. Schowałem rewolwer do kieszeni ubrania zabezpieczając go uprzednio i donośnym krzykiem odparłem.

– Hej!!! Może pomoc potrzebna albo coś w ten deseń?!!! – Po chwili wróciły do mnie wszelkie złe efekty tego, co zrobiłem. ~~ O cholera... Jak zobaczą, że mam żarcie to na pewno mi je zabiorą razem z bronią i życiem?.. – Bałem się, lecz nie dawałem po sobie poznać. Trzymałem na twarzy niby maskę, na której znajdował się li tylko jeden grymas, niezmienny. Na dźwięk mojego głosu obandażowany koleś odwrócił się nerwowo w moją stronę z niby kijem. Patrzył na mnie wystraszonymi oczami. Bez żadnych większych emocji ruszyłem ku trójce spokojnym krokiem myśląc o ewentualnych pozytywach takiego spotkania.

~~Nie będę sam, może mi powiedzą gdzie znajduje się najbliższe miasto prócz tego, z którego uciekłem a może nawet mają zapasy własne i podzielą się ze mną.~~ Dystans między nami zmniejszał się powoli, lecz miarowo, jeden metr na jeden pełny krok. Kiedy byłem niemal na wyciągnięcie ręki usłyszałem z ust żołnierza dość nietypowe przywitanie.

- O Mój Boże Poparzeniec. – Głośno westchnął i ręką dał znać żebym podszedł. Miałem się na baczności. Facet patrzył na mnie a ja oddałem spojrzenie skupiając się na kontraście czerwonych plam na jego bandażach. Gostek trochę mizerawy jak na wojaka, lecz jego postawa i ubiór świadczyły inaczej. Patrzył na mnie wyraźnie zmęczonymi i przestraszonymi oczami. Miał bliznę postrzałową na lewym policzku, którą zaszyto bardzo wyraźną czarną nicią. – No nieźle. - Przerwał milczenie i spoglądał na swój konwój.

Otarłszy pot ze skroni chustą kontynuował. -Może nie jest tak tragicznie. Przynajmniej nas jeszcze nie obrabowałeś. A tak poza tym Ed jestem. - Wyciągnął w moim kierunku prawą dłoń, lewą trzymając za uchwyt karabin. Co mi zostało jak nie tylko przywitanie się? – Mówcie mi Phil. – Odparłem całkiem charyzmatycznym i pewnym siebie głosem, co, jak dla mnie, było sporym wyzwaniem.

– Co się wam stało? Czemu on tak leży i co najważniejsze, czemu przechodzicie przez ten skrawek zadupia - wschodniego? – Próbowałem jednocześnie zaskarbić sobie, jakie takie zaufanie tych ludzi z jednoczesnym pozyskaniem informacji, które mogły się dla mnie okazać przydatne. Spojrzałem na leżącego człowieka. Okazał się być żywy, ponieważ koc, którym był przykryty aż po samą, całkiem okazałą brodę, miarowo unosił się od jego oddechów. Przyjrzałem się również ładunkowi, którym był obwieszony osiołek. Szukałem tam jakichkolwiek śladów puszek, manierek lub czegokolwiek, co można zjeść lub wypić. I muszę przyznać, że przez pewną chwile myśl o obrabowaniu ich byłaby całkiem niezłym pomysłem

– No, więc? – Spytałem niby wciąż zainteresowany ich problemami. O losie, jakbym własnych, co dzień nie musiał słuchać w własnych myślach. Ale mama jednak powtarzała, że zrozumienie cudzych problemów pomaga nam unikać tych samych w naszym życiu. Niech jej ziemia lekką będzie za te błogosławione rady. Ed zacisną moją ręką i jakby uśmiechnął się?

– Miły jest jak na poparzeńca. Ale najważniejsze to, że do nas nie zacząłeś strzelać. A więc ten koleś, znaczy Pan Graham jest kupcem. Wracaliśmy ze szlaku handlowego. Pan Graham miał sześciu ochroniarzy takich jak ja i miał ze sobą, co najmniej trzy takie osły jak ten, który go ciągnie i małe stado dwukrów. Niestety przez całą drogę ktoś nas atakował. A to dzikie zwierzęta, mutanty czy na końcu jakieś bandy łachmytów z pobliskiego plemienia. Niestety straciliśmy sporo rzeczy na handel i niemal wszystkich ludzi. Wśród nich byli moi kumple. Scooty, Peter, Jimmy i Śmierdziel. Scooty dostał kulkę w czerp. Peterowi jakaś bestia rozwaliło gardło szponami. Jimmy skończył w włócznią w brzuchu a Śmierdziel stracił nogi w pasie przez szczypce skorpiona. A ostatnia dwójka dała dyla. Jak dorwę tych imbecyli to im nogi powyrywam. Poprzednie osły ze stadem straciliśmy. Jeden uciekł a drugiego nam podebrały dzikusy. A stado poświęciliśmy, żeby uciec przed chmarą wielomrówek. A nasz Szef dostał kamieniem w łeb i leży jak leży. Wracaliśmy w ogóle do osady handlowej “Trade Center”. Słuchaj, mam dla ciebie korzystną ofertę. Mianowicie pójdziesz z nami, bo mam braki w konwoju. Potrzebuj kogoś, kto umie strzelać. Sądząc po tym karabinie to chyba się znasz na tym, mam rację? Pomogę ci w wyborze. Jak dojdziemy na miejsce to Pan Graham zapłaci ci. Co ty na to? Phil? –

Patrzyłem na jego twarz, po czym mój wzrok padł na pakunki osiołka. Był obwieszony woreczkami, skrzynkami i innymi przedmiotami. Połowę z nich stanowiły trunki, jakieś warzywa czy owoce, puszki z prowiantem i narzędzia a drugą klatki z najróżniejszymi zwierzętami. W jednej spała parka żółtych królików z trzema uszami i jednym okiem, w innej siedziały trzy gęsto upierzone brązowawe kurolniki z jedną łapą oraz dziwne szczuropodobne, nieowłosione i tłuste jak nieszczęście stworzonko. Myśl, że właściciel ma w mieście jeszcze stada dwókrów, a może i nawet olbrzymich jak ciężarówki turwołów.

To była moja szansa. Na odkupienie krzywd, odzyskanie statutu, pieniędzy i luksusów. Szansa na spokojne życie ze stadkami najróżniejszych stworzeń pustkowia. Chociaż byłem pełen zapału to jednak nie mogłem tak sobie zostawić miejsce na pastwę losu i bandytów. Bądź, co bądź dało mi jakieś schronienie. Spojrzałem na chatę. Nie była imponująca, lecz w okolicy nie było zupełnie nic innego.

~~Mój bunkier.~~ W mojej głowie zaświtał taki oto pomysł. Wezmę kawał prześcieradła lub szmaty z domku. Zaznaczę na środku symbolem ten właśnie dom. Pójdziemy w kierunku, o którym mówią a ja zaznaczę trasę kreskami bym zawsze umiał tu wrócić. – Idę z wami! Takiej okazji już mogę nie mieć, tylko poczekajcie zabiorę pewną rzecz ze środka i ruszamy. – Pobiegłem do domku i zrobiłem to, co planowałem. Kawał płótna był dość oporny, ale koniec końców prowizorki nigdy nie dawały się łatwo. Moim długopisem naznaczyłem punkt na „mapie” i schowałem go do plecaka.

Skończywszy przygotowania ruszyłem w kierunku moich nowych towarzyszy i zawołałem. – Strzelec melduje gotowość do wymarszu – Tak, stare kasety z filmami wojskowymi robią swoje. Zarzuciłem karabin przez plecy i upewniłem się, że rewolwer nadal jest w mojej kieszeni, po czym czekałem na sygnał. – Wszystko zabrałeś, bo jak tak to ruszamy. - Kiwnąłem głową i ruszyliśmy. Spoglądałem jeszcze chwilę za siebie by obejrzeć bunkier. – Dobrze, Radzę jednak ci się też rozglądać, słyszałem, że ponoć te przerośnięte skorpiony znajdują się gdzieś tu w okolicy. Ciekawią mnie te paskudy ci powiem. Wedle teorii jakiś wyższych uczonych ten rozmiar to nie skok do przodu w ewolucji a kilka kroków wstecz, bo wiesz, kiedyś skorpiony były równie wielkie a ich jad ledwie motyla zabijał. Czy te dzisiaj nie są podobne? Wielkie cielsko, słaba trucizna. –

Konwersację przerwałem żeby zbytnio nie nudzić żołdaka. Mimo wszystko po tak długim czasie dobrze jest pogadać z innym człowiekiem... Choć po tym jak mnie nazwał raczej nie ma mnie za człowieka. Tak. To parszywe promieniowanie zmieniło mnie trochę. Nigdy już nie wróci mi dawny kolor skóry a oczy będą, jakie są nawet dłużej. Próbowałem się skupić na pozytywach. Szliśmy razem z nieprzytomnym człekiem na saniach i niebieskim osłem w kierunku dość dużego miasta oddalonego o zaledwie parę kilometrów od obecnej pozycji. Co mogło pójść nie tak? Oj dużo...

2.15.2009

Rozdział Drugi – Prawda Pustkowia

~~Idę... Znów idę... Nie ma wody ani jedzenia... Żadnego pojazdu... Nie ma nic... Znowu jestem sam. Nigdy mi się nie zdążyło nie być sam. Nieważne jak wielkie mam chęci i tak... I tak zawsze mi nie wychodzi. Pieprzona ciężarówka i pieprzony pożar razem z pieprzonym właścicielem... Cholera z nim! Co bym dał żeby te czyraki, co mu na zadzie wyrosły eksplodowały...~~

Podróżowałem długo na wschód, sprawdziłem również czy aby nie ostało się kieszeniach moich łachów jakieś oszczędności, jedzenie lub cokolwiek co by mi pomogło. Prócz prowiantu w mojej torbie, mojego "talizmanu",wody i rewolweru nie miałem nic.

Nie pamiętam o czym myślałem. Pamiętam tylko moją wyliczankę - Mama zawsze mówiła, że oszczędność to podstawa dobrego wychowania. Nigdy nie rozumiałem, co ma jedno z drugim, ale... Trzymam się tego jak dogmatu... Tego i jeszcze 9 innych zasad. -

Wyliczanie moich przykazań w myślach dodawało mi otuchy i pozwalało zapomnieć o brakach jakichkolwiek widocznych szans na przetrwanie. ~~1 – nie kradnij, ale jak widzisz to zgłabnij, 2 – Jak ty ich widzisz to oni ciebie też, 3 – nie pozwól by cię wdzieli, 4 – oszczędność to podstawa dobrego wychowania, 5 – spluwa to twój najważniejszy przyjaciel, 6 – wóz to twój drugi przyjaciel, 7 – nie licz na przyjaźń innych, 8 – Kłam tak jakbyś prawdę mówił, 9 – jak nie musisz to nie rób, 10 – jeśli zrobienie czegoś sprawia trudność to pozwól głupim zrobić to za ciebie.~~

Przez tą wyliczankę przypomniał mi się nasz dawny Bunker. Tak... Schron 15 był zaiste wspaniałym miejscem. Urodzony tam, wychowany kilometry dalej, wypędzony jeszcze dalej. ~~

Gdyby nie ten atak nadal mielibyśmy dom, poznawalibyśmy oba światy i zrobili dużo dobrego ogólnie.~~ Ten napad frustracji spowodował, że zgubiłem orientację w terenie. Panika nie była w moim wypadku wskazanym ani częstym zjawiskiem toteż starałem się znaleźć jakiś punkt orientacyjny, który mijałem po drodze. Z pomocą miało mi przyjść też słońce jednak nie miałem pojęcia, która godzina... Jedynymi alternatywami było kroczenie dalej w kierunku, w którym dążyłem do tej pory lub skrycie się i przeczekanie do nocy gdzie pomocne okażą się gwiazdy i mój wzrok... Wybrałem marsz w nieznane.

~~Kiedyś na coś trafie, a jak nie to trudno.~~. Mógłbym długo ględzić jak to dawałem sobie radę na bezkresach pustyni, ale nie ma to większego znaczenia, więc opuszczę ten fragment.

Po dwóch tygodniach natrafiłem na kawałek zabudowania. Był to jakiś przedwojenny mały magazyn lub coś w tym stylu. Miał standardowo cztery zrujnowane ściany, z czego w trzeciej była olbrzymia dziura po jakimś naprawdę wielkim pocisku balistycznym. Obok całego kompleksu tkwiła w ziemi lekko zdewastowana, lecz wciąż pełna studnia.

Nie bacząc na nic wparowałem do środka i padłem na pierwszym lepszym skrawku ziemi nadającym się do spania. Szybko nagryzmoliłem te słowa i usnąłem. Przespałem 3 dni. Trzy dni w "Bunkrze"...

2.14.2009

Rozdział Pierwszy – Tajemnica Dni Minionych

Tak naprawdę to nigdy nie miałem szczęścia.

Urodziłem się normalnym człowiekiem. Cieszyłem się, że mam rodziców dom i przyjaciół. Zdarzały się skazy w doskonałym świecie, ale nie zwracałem na nie uwagi. Kiedy opuściliśmy schron byłem najbardziej zagorzałym zwolennikiem odbudowy naszego świata.

Czułem, że mogę wszystko i pomagałem przy budowie naszego miasteczka „Dustmoutain”.
Nazwaliśmy je na cześć góry, która zawaliła się na tych, którzy zniszczyli nasz schron. Życie toczyło się wolno, uczyliśmy się świata na nowo gdyż radiacja namieszała w kodach genetycznych niemal wszystkich stworzeń w tym również ludzi. Dobrym przykładem były krowy, które udomowiliśmy. Wyglądały jakby były zlepione z dwóch lub trzech krów to znaczy miały dwa wymiona, piątą nogę, trzy ogony i półtora głowy. Wójek Ernest zajmował się nimi i zapewniał całemu miastu wyśmienite mleko i sery. Twory nazwaliśmy Dwukrowami. Byliśmy z siebie dumni. Miasto kwitło i prosperowało głównie za sprawą zdobyczy technologicznych zabranych z bunkra, ale i naszemu zapałowi.

Pewnego razem kilku starszych odkryło jakiś prowizoryczny schron, w którym ponoć dostrzegli powykręcane i zniekształcone ciała ludzi. Mimo zakazu wójta wszedłem do wnętrza tego obiektu. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Ciekawość dziecka czy chęć poznania? Było to coś na zwór jakiejś hali przedwojennej czy zbrojowni.

Wewnątrz w istocie znajdowali się ludzie. Konkretnie rosyjscy i amerykańscy żołnierze. Wszyscy martwi. Widocznie zbrojone ściany budynku na nic się zdały przy tym poziomie skażenia.

Przeszukałem wszystkie zakamarki obiektu szukając ciekawych rzeczy, które mogłyby się nam przydać w mieście. Znalazłem tylko nóż, karabin, trochę wciąż świeżego prowiantu w lodówce, granat ręczny i mnóstwo bezwartościowych bibelotów przedwojennych. Znalazłem coś jeszcze, ale wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Spędziłem tam cały dzień bawiąc się niedziałającym komputerem, rzutkami, czytając książki i komiksy oraz rysując kredą po ścianach obrazki. Kiedy wróciłem do wioski ludzie na mój widok przeżyli szok. Z początku myślałem, że to przez fakt, iż jestem obwieszony bronią i podarunkami. Myślałem, że są zdumieni, że tyle dóbr wszelakich im przyniosłem. Nie. Prawda była taka, że bunkier był przesycony skażeniem i zmienił mój wygląd nie do poznania. Nie wyrosła mi żadna trzecia ręka ani nic z tych rzeczy. Moja skóra poszarzała a oczy przeszyła głęboka czerń. Od tego czasu byłem traktowany jak odmieniec. Rówieśnicy znęcali się nade mną a starsi wykluczali mnie ze wszystkich wspólnych obrządków i innych takich. Schowali też wszystkie rzeczy, jakie znalazłem bojąc się radiacji. Żyłem nadzieją, że kiedyś mnie znów zaakceptują. Bałem się patrząc w przyszłość. Bałem się, że mnie w niej nie ma. Bałem się... Moich osiemnastych urodzin. Nie byłem jedynym, który był uważany za gorszego. Niejaki Ernie zaraz po osiągnięciu pełnoletności został wyrzucony za "bycie nieprzydatnym"... Wstyd się przyznać, ale byłem wśród ludzi, którzy go wypędzali. Dostał płaszcz i został wygnany.

Jednak, kiedy nadeszły moje urodziny wszyscy wyjątkowo się miło do mnie zwracali. Podziwiali moją zdolność do widzenia w ciemności i nie traktowali mnie jak odmieńca. Niczego nie podejrzewałem, bo i czemu niby? Urodziny były huczne i wspaniałe. Wszyscy świetnie się bawili a ja wierzyłem, że złe dni są za mną, los jednak miał inny plan. Gdy nadjechał tort i zdmuchnąłem świeczki atmosfera się zmieniła diametralnie.

Wrzawa ucichła i wszyscy kierowali swój wzrok na mnie. Byłem zakłopotany i zdezorientowany. Wtem przyszedł wójt wraz rzeczami z bunkra zawiniętymi w szmatławy płaszcz. Taki sam jak Erniego. Nie mogłem uwierzyć. Kazali mi zabrać wszystko i się stąd wynosić. Załamany ze łzami w oczach przystałem na polecenia i opuściłem miasteczko. Serce miałem pełne bólu i rozgoryczenia.

~~Jak mogli mi to zrobić? Tyle dobrego dla nich chciałem a oni...~~

Jednak nawet, kiedy odchodziłem posłali kilka kulek w moim kierunku. Wśród strzelców widziałem swojego ojca. Odwdzięczyłem mu się wystrzeleniem z karabinu. Niestety był uszkodzony i kawałek blaszki rozciął mi oko. Później zakryłem sobie bliznę tatuażem, ale to nie istotne. A co się tyczy ojca, to odciąłem mu rękę tym jednym strzałem i uciekłem w siną dal.

Po wielu dniach wędrówki dotarłem do czegoś na wzór osady czy obozu zbudowanego na ruinach jakiegoś dawnego miasteczka. Żyli tam ludzie podobni do mnie a przynajmniej z podobnymi a nawet gorszymi objawami choroby popromiennej, przez co nie zwracali na mnie uwagi. Nie było żadnego powitania ni kulką ni chlebem.

Zaczęły się przede mną ciężkie czasy. Byłem kolejnym z wielu dzieci ulicy. Imałem się każdej roboty. Czasem coś się ukradło, zastrzeliło się na ulicy kolesia, który mi zaszedł za skórę albo zwyczajnie z czyjegoś polecenia. Te doświadczenia życiowe przydały mi się bardziej w późniejszym okresie.

Żyło mi się wcale nieźle, choć ciężko mówić o jakichś szczególnych luksusach. Miało się to zmienić pewnego feralnego dnia. Siedząc w barze usłyszałem, że znalazła się jakaś uczciwa robota. Trzeba było tylko poprowadzić ciężarówkę z miasta A do miasta B kilka razy na miesiąc. Całkiem niezła robota.

Dzięki podróżom po niemal całym pustkowiu dowiedziałem się wiele o świecie, w którym żyjemy. Spędziłem w drodze prawie dwa lata. Zawiązałem kilka nic nie znaczących znajomości i dorobiłem się kilku srebrników na boku. Byłem nazywany "Nomadą na żelaznym wielbłądzie". Było to po części prawdą, bo ciężarówka była moim domem i miejscem pracy. Nie było ze mną nikogo. Za przyjaciół robili mi Cisza I jego brat Spokój...

Niestety ich ojciec, Los znów o sobie przypomniał i zniszczył tym samym wszystko, co miałem. Prowadząc ciężarówkę do Miasta „Nowszy York” miałem wypadek. Kilka silniejszych turkotów w silniku, kilka iskier i koniec. Ja jakimś głupim fartem przeżyłem dzięki solidnej kierownicy, ale cała ciężarówka wraz z towarem spłonęła.

Kiedy mój szef się o tym dowiedział, stwierdził, że ja jesteś temu winien i to ja muszę zapłacić za ciężarówkę i towar. A ja oczywiście nigdy nie śmierdziałem cięższym groszem, więc zwiałem z miasta wprost na pustkowia. Z początku miałem plan by ukraść jakiś pojazd i spróbować szczęścia od początku. I wszystko by się ułożyło. Lecz byłem skrajnie wyczerpany porażkami i kolejnej bym pewnie nie przetrwał. Cały mój entuzjazm i wiara w ludzi wypalona została przez słońce pustyni. Zaczęła się, więc moja bezkresna i samotna wędrówka po pustyni...

Prolog – Początek Końca

Witamy na ziemi. Mamy nie daleką przyszłość a dokładnie 11 listopad 2050 roku.
Świat umiera przez zachłanność ludzką i niekończące się sprzeczki międzynarodowych filantropów.
Ziemia już niemal uschła od braku „soków”, które światowe mocarstwa z taką intensywnością wydobywały.

Wybuchła wojna światowa... Znowu i tak jak poprzednio była tragiczna w skutkach. Powodów było kilka.

Najistotniejszymi były kończące się zasoby ropy naftowej, uranu i metali szlachetnych. Niewiele brakowało do zbrojnego konfliktu, jednak narody się wstrzymywały aż to tego dnia.

Międzynarodowy prom kosmiczny zbudowany wspólnymi siłami przez wszystkie narody świata, nazwany „Jedność” rozpadł się na dwie połowy w połowie drogi na Marsa. Było to spowodowane niedoróbkami niemal wszystkich elementów. Zginęła cała 100 osobowa załoga a jedna z połówek promu zderzyła się z ziemią na obrzeżach Moskwy, podczas gdy pozostała część spokojnie rozbiła się na Marsie.

Rosja obwiniała Amerykę, Ameryka Europę, Europa resztę Azji a Azjaci Afrykę. Padły tysiące niemiłych słów, których już nie można odwołać. Każde państwo na globie wypowiedziało wojnę.

Dnia 1 stycznia 2051 roku ostatnie podpisy na dokumentach uwieńczyły dzieło. Rozgorzały walki na wszelkich możliwych frontach. Ludzie ginęli setkami w ciągu minuty. Najnowsze zdobycze techniki zatrzęsły globem i zmiotły dorobki cywilizacyjne mieszkańców świata. W końcu ktoś, znudzony opieszałością wojsk, zdecydował się nacisnąć czerwony guzik. To samo w ślad za nim zrobili inni i w niebo wzniósł się piekielny deszcz. Bomby przysłoniły się niemal słonce.

Podczas gdy pociski, pędziły ku ostatecznej zgubie kilkuset zaradnych ludzi otworzyło na świat dzieło swego życia, które skrzętnie ukrywali przed światem. Sieć schronów zbudowanych wewnątrz gór z granitu i ołowiu.
Te Schrony miały zapewnić niewielkiej części ludzkości przetrwanie i spokój póki nie nadejdzie czas na ich otwarcie. Wstęp był zapewniony tylko tym, którzy zapłacili najwięcej. Każdy mieścił tylko 500 osób nie licząc miejsce na nowe pokolenia. Wreszcie aukcja się zakończyła i ostatni właz hermetyczny odgrodził „szczęśliwców” od reszty świata.

Na godzinę przed zderzeniem na powierzchni pozostało około pięć miliardów ludzi, 30% z nich popełniło samobójstwo, 20% poczęło dziecko, a reszta patrzyła w niebo na pędzące pociski modląc się w swój, oryginalny, najlepszy sposób. Grzmot o niespotykanej sile obwieścił wszystkim koniec świata. Większość ludzkiej rasy wyginęła z powodu wybuchów lub promieniowania. Świat zewnętrzny pozostał zagadką dla mieszkańców schronów przez wiele lat. Dla niektórych pozostaje do dziś.

Tak, więc prawdę mówił pewien fizyk, „jeżeli trzecią wojnę światową rozstrzygniemy przy pomocy broni jądrowej to czwartą rozegramy za pomocą łuków i kijów”.

Mamy obecnie rok 2160, 13 marzec. Moje dwudzieste urodziny. Tak jestem ledwie dorosłym. Skąd znam tę historię? O wszystkim dowiedziałem się dopiero w zachodnim schronie nr 15. Domu mojej rodziny, i ponad 2000 innych, ocalałych ludzi. Nazywam się Philip Christopher Argus kiedyś znany również jako obywatel nr 1503604820. Żyłem Wraz z matką i ojcem w spokoju ciesząc się szybką reakcją mojego dziadka, który sprzedał wszystkie pamiątki, meble i co tylko miał byleby umieścić swojego syna z żoną w schronie. Biedny dziadunio... Mam jego zdjęcie na pamiątkę. Taktowałem go jako Mojego Wielkiego Bohatera. Gdyby wiedział jak się skończą jego starania. Ech...

Jakieś pięć lat przed terminem "otworzenia" schronu opiekun usłyszał jakieś donośne i często powtarzające się eksplozje w pobliżu hermetycznego włazu wyjściowego... Po tygodniu, gdy odgłosy ucichły kazano grupie policjantów sprawdzić, co się stało. Niewiele potem pamiętam... Wiem, że uciekaliśmy ukrytymi włazami bezpieczeństwa. Przed kim? Nie wiem. Wiem tylko, że z naszego domu nie zostało nic. Cała góra dosłownie znikła z powierzchni ziemi. Uciekaliśmy aż trafiliśmy na płaskowyż w pobliżu jakiejś rzeki drążącej kanion przeszło 140 km od naszego niedawnp, zrujnowanego domu. Założyliśmy obóz, który wkrótce zamienił się w osadę i miasteczko.

Postanowiłem spisać wszystkie wydarzenia od momentu mojej dorosłości by móc wytrzymać nudę i upał pustyni. Kiedy czytasz ten dziennik ja już pewnie nie żyje, porzuciłem go na chwile przed wyruszeniem na moją ostatnią wyprawę. Mam nadzieję, że nauczy cię on czegoś i nie powtórzysz błędów ani moich ani ludzkości. Oto moja historia....