2.14.2009

Rozdział Pierwszy – Tajemnica Dni Minionych

Tak naprawdę to nigdy nie miałem szczęścia.

Urodziłem się normalnym człowiekiem. Cieszyłem się, że mam rodziców dom i przyjaciół. Zdarzały się skazy w doskonałym świecie, ale nie zwracałem na nie uwagi. Kiedy opuściliśmy schron byłem najbardziej zagorzałym zwolennikiem odbudowy naszego świata.

Czułem, że mogę wszystko i pomagałem przy budowie naszego miasteczka „Dustmoutain”.
Nazwaliśmy je na cześć góry, która zawaliła się na tych, którzy zniszczyli nasz schron. Życie toczyło się wolno, uczyliśmy się świata na nowo gdyż radiacja namieszała w kodach genetycznych niemal wszystkich stworzeń w tym również ludzi. Dobrym przykładem były krowy, które udomowiliśmy. Wyglądały jakby były zlepione z dwóch lub trzech krów to znaczy miały dwa wymiona, piątą nogę, trzy ogony i półtora głowy. Wójek Ernest zajmował się nimi i zapewniał całemu miastu wyśmienite mleko i sery. Twory nazwaliśmy Dwukrowami. Byliśmy z siebie dumni. Miasto kwitło i prosperowało głównie za sprawą zdobyczy technologicznych zabranych z bunkra, ale i naszemu zapałowi.

Pewnego razem kilku starszych odkryło jakiś prowizoryczny schron, w którym ponoć dostrzegli powykręcane i zniekształcone ciała ludzi. Mimo zakazu wójta wszedłem do wnętrza tego obiektu. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Ciekawość dziecka czy chęć poznania? Było to coś na zwór jakiejś hali przedwojennej czy zbrojowni.

Wewnątrz w istocie znajdowali się ludzie. Konkretnie rosyjscy i amerykańscy żołnierze. Wszyscy martwi. Widocznie zbrojone ściany budynku na nic się zdały przy tym poziomie skażenia.

Przeszukałem wszystkie zakamarki obiektu szukając ciekawych rzeczy, które mogłyby się nam przydać w mieście. Znalazłem tylko nóż, karabin, trochę wciąż świeżego prowiantu w lodówce, granat ręczny i mnóstwo bezwartościowych bibelotów przedwojennych. Znalazłem coś jeszcze, ale wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Spędziłem tam cały dzień bawiąc się niedziałającym komputerem, rzutkami, czytając książki i komiksy oraz rysując kredą po ścianach obrazki. Kiedy wróciłem do wioski ludzie na mój widok przeżyli szok. Z początku myślałem, że to przez fakt, iż jestem obwieszony bronią i podarunkami. Myślałem, że są zdumieni, że tyle dóbr wszelakich im przyniosłem. Nie. Prawda była taka, że bunkier był przesycony skażeniem i zmienił mój wygląd nie do poznania. Nie wyrosła mi żadna trzecia ręka ani nic z tych rzeczy. Moja skóra poszarzała a oczy przeszyła głęboka czerń. Od tego czasu byłem traktowany jak odmieniec. Rówieśnicy znęcali się nade mną a starsi wykluczali mnie ze wszystkich wspólnych obrządków i innych takich. Schowali też wszystkie rzeczy, jakie znalazłem bojąc się radiacji. Żyłem nadzieją, że kiedyś mnie znów zaakceptują. Bałem się patrząc w przyszłość. Bałem się, że mnie w niej nie ma. Bałem się... Moich osiemnastych urodzin. Nie byłem jedynym, który był uważany za gorszego. Niejaki Ernie zaraz po osiągnięciu pełnoletności został wyrzucony za "bycie nieprzydatnym"... Wstyd się przyznać, ale byłem wśród ludzi, którzy go wypędzali. Dostał płaszcz i został wygnany.

Jednak, kiedy nadeszły moje urodziny wszyscy wyjątkowo się miło do mnie zwracali. Podziwiali moją zdolność do widzenia w ciemności i nie traktowali mnie jak odmieńca. Niczego nie podejrzewałem, bo i czemu niby? Urodziny były huczne i wspaniałe. Wszyscy świetnie się bawili a ja wierzyłem, że złe dni są za mną, los jednak miał inny plan. Gdy nadjechał tort i zdmuchnąłem świeczki atmosfera się zmieniła diametralnie.

Wrzawa ucichła i wszyscy kierowali swój wzrok na mnie. Byłem zakłopotany i zdezorientowany. Wtem przyszedł wójt wraz rzeczami z bunkra zawiniętymi w szmatławy płaszcz. Taki sam jak Erniego. Nie mogłem uwierzyć. Kazali mi zabrać wszystko i się stąd wynosić. Załamany ze łzami w oczach przystałem na polecenia i opuściłem miasteczko. Serce miałem pełne bólu i rozgoryczenia.

~~Jak mogli mi to zrobić? Tyle dobrego dla nich chciałem a oni...~~

Jednak nawet, kiedy odchodziłem posłali kilka kulek w moim kierunku. Wśród strzelców widziałem swojego ojca. Odwdzięczyłem mu się wystrzeleniem z karabinu. Niestety był uszkodzony i kawałek blaszki rozciął mi oko. Później zakryłem sobie bliznę tatuażem, ale to nie istotne. A co się tyczy ojca, to odciąłem mu rękę tym jednym strzałem i uciekłem w siną dal.

Po wielu dniach wędrówki dotarłem do czegoś na wzór osady czy obozu zbudowanego na ruinach jakiegoś dawnego miasteczka. Żyli tam ludzie podobni do mnie a przynajmniej z podobnymi a nawet gorszymi objawami choroby popromiennej, przez co nie zwracali na mnie uwagi. Nie było żadnego powitania ni kulką ni chlebem.

Zaczęły się przede mną ciężkie czasy. Byłem kolejnym z wielu dzieci ulicy. Imałem się każdej roboty. Czasem coś się ukradło, zastrzeliło się na ulicy kolesia, który mi zaszedł za skórę albo zwyczajnie z czyjegoś polecenia. Te doświadczenia życiowe przydały mi się bardziej w późniejszym okresie.

Żyło mi się wcale nieźle, choć ciężko mówić o jakichś szczególnych luksusach. Miało się to zmienić pewnego feralnego dnia. Siedząc w barze usłyszałem, że znalazła się jakaś uczciwa robota. Trzeba było tylko poprowadzić ciężarówkę z miasta A do miasta B kilka razy na miesiąc. Całkiem niezła robota.

Dzięki podróżom po niemal całym pustkowiu dowiedziałem się wiele o świecie, w którym żyjemy. Spędziłem w drodze prawie dwa lata. Zawiązałem kilka nic nie znaczących znajomości i dorobiłem się kilku srebrników na boku. Byłem nazywany "Nomadą na żelaznym wielbłądzie". Było to po części prawdą, bo ciężarówka była moim domem i miejscem pracy. Nie było ze mną nikogo. Za przyjaciół robili mi Cisza I jego brat Spokój...

Niestety ich ojciec, Los znów o sobie przypomniał i zniszczył tym samym wszystko, co miałem. Prowadząc ciężarówkę do Miasta „Nowszy York” miałem wypadek. Kilka silniejszych turkotów w silniku, kilka iskier i koniec. Ja jakimś głupim fartem przeżyłem dzięki solidnej kierownicy, ale cała ciężarówka wraz z towarem spłonęła.

Kiedy mój szef się o tym dowiedział, stwierdził, że ja jesteś temu winien i to ja muszę zapłacić za ciężarówkę i towar. A ja oczywiście nigdy nie śmierdziałem cięższym groszem, więc zwiałem z miasta wprost na pustkowia. Z początku miałem plan by ukraść jakiś pojazd i spróbować szczęścia od początku. I wszystko by się ułożyło. Lecz byłem skrajnie wyczerpany porażkami i kolejnej bym pewnie nie przetrwał. Cały mój entuzjazm i wiara w ludzi wypalona została przez słońce pustyni. Zaczęła się, więc moja bezkresna i samotna wędrówka po pustyni...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mawiano że...