4.05.2009

Rozdział Siódmy - Co Dzień Czeka Nowy Świt

Pobudka, nie mam pojęcia, która jest godzina, ale słońce jest już wysoko i razi moje biedne oczy. Nie ma, co trzeba było wstać. Z początku powoli, ledwie oczy otwieram i patrzę na mój pokój. Cztery ściany, wszystkie bielone wapnem. Starodawna metoda, ale jakoś dała rade. Łóżko drewniane, więc skrzypi, koc lekko gryzie. Mimo wszystko jest to o wiele lepsze miejsce do przebudzenia się niż to ostatnie. Poniszczona posadzka robi nawet swojski klimat a ten kwiat w końcie pod oknem nadaje temu miejscu życia. Zwłaszcza, że owy kwiat ma liście na metr długości.

 

Wstaje. Kilka liści na twarz by ocknąć przyciemniały umysł. Na szczęście zmutowane komórki pochłaniają alkohol jak gąbka. Zero kaca, człek szczęśliwy. Czas na małą gimnastykę przy świetle słońca. Kilka skłonów, pąpeczki i rozciąganie. Po ostatnich niewygodach, to łóżko było zbyt wygodne. Musiałem się rozciągnąć. 

 

Kran przygotowany, nawet ręcznik wisi. Mydło chyba stare jeszcze z przed wojny... Ponoć kupcy plądrują dawne fabryki i znajdują całe magazyny tego towaru.  Nie możemy w końcu pozwolić by nasze życie się rozpadło z powodu takiej błahostki jak powiedzmy... Wojna Atomowa. O nie... Jak chcesz lakierować sobie włosy jak panny z przed wojny to bierzesz lakier i to robisz. Takie podejście kiedyś zniszczy ludzkość.

 

Wypachniony i świeży jak dwudniowa ryba na świeżym słońcu, wyszedłem z pokoju. Torba poczeka na mnie. Zamknąłem drzwi i zobaczyłem Jeremiasza. - Witam cię i pozdrawiam... Mój brat i ja jesteśmy ci wdzięczni z całego serca. Proszę pozwól za mną. Samuel chce wreszcie zobaczyć swojego wybawcę. - Poszedłem za nim. Weszliśmy do pokoju i widziałem pana Grahama leżącego na łóżku. - Witam cię i pozdrawiam. - Był pełen energii i radości. Przeszyło mnie takie miłe uczucie jak na niego spojrzałem. Trochę dobroci może zdziałać wiele.

 

- Wiem, że osobiście cię nie zatrudniłem, ale zasługujesz na zapłatę. Mój przyjaciel, Ed, opowiedział mi, co się wam stało... I - Po chwili milczenia - Co stało się z pozostałymi. Nasze Dwukrowy poszły na karmę... Ale nic to. Mamy ich jeszcze mnóstwo. Ale co się tyczy ludzi... - Ed, który również był w pokoju uderzył pięścią w stół. - No właśnie... Nic na to nie możemy poradzić, są w rękach Allacha... - Ed wstał i krzyknął.

- Pieprzenie! Wole żeby byli ze mną  niż gdzieś tam w jakimś boskim wypizdowie... Pieprzyć to wszystko! A jak dorwę tych dezerterów to... Arghh - Ed chwycił się za biodro a Jeremiasz pomógł mu nie upaść. - Przyjacielu - powiedział - jesteś jeszcze słaby i ranny. Odpocznij a potem myśl o karze na niewiernych... - Ed znów usiadł na fotelu i kiwnął głową. - Przynajmniej te sukinsyny nie dostaną twojej gaży, co nie  Phil? Hehehe... To jedno jest dobre... Kasa idzie do tych uczciwych. 

 

Po kilku dłuższych wymianach zdań, ustaliliśmy ile dostane. Wyszło tego koło 500$, wyżywienie w barze i pokój. To ostatnie jest miłym, choć zbędnym dodatkiem. Wyperswadowałem im, że mam dość "zaczynania od początku" i że mam zamiar skonać w podróży. Zaoferowali mimo wszystko. Obiecałem, że przez jakiś czas zostanę w mieście by im pomóc i że będę ich czasami odwiedzać... Co? Miałem omówić? Z tego, co wiem te tereny są całkiem ciekawe i warto tu chwile posiedzieć... Ale najpierw śniadanie. Moje pierwsze zajęcie w mieście zacznie się zaraz po nim... Nie ma nic lepszego niż jajka na bekonie z chlebem i masłem. Bekon oczywiście koszerny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mawiano że...