2.17.2009

Rozdział Czwarty – Dzikość Skażonych Serc

Ed szedł dalej przed siebie. Miarowym żołnierskim krokiem. Twarz miał zamyśloną, ale nie zwracałem na to uwagi zbytniej. Szedłem w bliskiej odległości od osła rozglądając się nerwowo po bokach. Niezłe urodziny sobie sprawiłem nie ma, co. Dobrze, że chociaż prezenty dostałem.

Wtem nagle, Ed się odezwał. - A co do twojej mutacji... – Wiozłem wdech wiedząc, że to może być ciężki temat. Zatrzymaliśmy się i patrzyliśmy na siebie. Jedną rękę położył mi na ramieniu. -Słuchaj... Promieniowanie wpłynęło na nas wszystkich. Dosłownie wszystkich. Mojemu dziadkowi w wieku 60 lat nagle wyrosły macki z kręgosłupa. Czy go chcieliśmy zabić? Nie, ale się nieźle się wystraszyliśmy. Okazało się,że te macki były całkiem przydatne. Ba nawet zabójcze. Dziadek udusił nimi nawet włamywacza, kiedy ten się do nas włamał. I w ogóle powierzoną robotę wykonywał szybciej. Czy umarł? Nie wiem. Ktoś się dowiedział o jego mutacji i ludzie z wioski wygnali go na banicję. Miałem wtedy z dziesięć lat. Chyba żyje, bo kurier mnie odnalazł i wręczył mi bączek od niego. Taką zabawkę dziecięcą. Bo w ogóle dziadek był stolarzem, zdolnym nawet i z tymi mackami... Mistrz. Pamiętaj nie ważne jak wyglądasz i czy masz macki czy nie. Najważniejsze jest to czy jesteś normalny i czy masz dobre serce. Jak komuś nie ptasi to pokaż a jak nie to wal po ryju. Naprawdę. -

Poczułem się trochę dziwnie, kiedy tak do mnie mówił jednak muszę przyznać, że miło jest usłyszeć dla odmiany coś innego niż to, co zwykle ~~„Nie jesteś jak my!, Nie chcemy cię tutaj, Dziwadło!, Mamo, o co to za dziwny pan? Czy on mnie zje?”~~ Tak miło się zrobiło przyjemnie w sercu.

Jednak po chwili znów szliśmy przez tę nieszczęsne pustkowia gdzie każdy krok zbliżał nas do upragnionego miasta... – Dzięki Ed... jesteś spoko... – Dodałem te nic nieznaczące słowa by i on poczuł się lepiej. Patrząc na jego rany wręcz plułem sobie w brodę, czemu nie byłem obok by ich wspomóc.

Szliśmy całkiem długo bez problemów aż do momentu, kiedy mieliśmy przejść przez kanion. Osioł prócz nietypowego koloru miał również typowo ludzki odruch. Mianowicie lęk wysokości. Przeprawa w dół szczeliny była trudna i męcząca, lecz udało nam się bez większych strat za wyjątkiem klatki z kretoszczurem, która odczepiła się i spadła na dno.

Kiedy sięgnęliśmy dna zauważyliśmy nieszczęsną klatkę. Niepokojącym był jednak fakt, iż była zupełnie pusta. Żadnych śladów krwi ani nic z tych rzeczy. Poszliśmy z Edem sprawdzić sytuację, kiedy nagle przed wami spadł kamień.

-Kurwa, młody szykuj się będzie dym. Szykuj spluwę. - Ed wziął karabin w obie ręce. Słyszałem ciche stuknięcie. Widziałem grymas bólu na jego twarzy. Przybliżył broń do policzka rozglądając się jednocześnie jak paranoik gotowy do strzału. -I pamiętaj! Nie martw się o mnie tylko pilnuj Grahama- Panika, latanie oczami, trudy przy samym tylko wyjmowaniu mojego karabinu... Taka panika jest zawsze, kiedy atak jest niespodziewany.

Kiedy już zdjąłem z ramienia moją „wiatrówkę” szybko załadowałem pocisk. Wszystko trwało sekundę zanim ja i Ed staliśmy obok siebie zasłaniając staruszka w pozycji obronnej. Staliśmy rozglądając się na wszystkie boki. Niepokój rósł z każdą mijającą sekundą. - Trzy naboje w karabinie i 5 w spluwie... Może nie starczyć... – Powiedziałem lekko drżącym głosem będąc pewnym jednego...

~~Gdybym paszczy nie otworzył to jadłbym teraz śniadanie w bunkrze...~~ Okazało się, iż wpadliśmy w zasadzkę członków jakiegoś mniejszego plemienia zdziczałych ludzi. -Wal w łeb młody albo po nogach! Wal Młody wal!! - Wrzeszczał mi Ed do ucha. Mama mówiła, że jeżeli wrzeszczy ci do ucha żołnierz to lepiej rób, co karze jak najlepiej umiesz. Wiec skierowałem szybkim i spokojnym ruchem mój karabinek w nogi najbliższego zbója. -Tylko nie panikuj Phil. Tylko nie panikuj. To Paski. Napadają na konwoje, rabują i gwałcą. Zasłoń lepiej głowę, bo inaczej oberwiesz czymś ciężkim. Niech najwyższy ma nas w opiece.

- Nagle patrząc w górę, widziałem pojedyncze grudki kamieni lecące na nas niczym deszcz. Przy takiej chmarze gęsto lecących głazów niemożliwym zdawało się ich uniknięcia. Ja sobie poradziłem, choć z trudem. Ed niestety oberwał kilka razy prosto w czaszkę. Sądząc po nim nie robiło na nim to żadnego wrażenia.

Kiedy "deszcz" ustał zaczęliśmy przygotowywać się konfrontacji. Nagle z niepozornej kupki kamieni na jednej z półek skalnych wyłonił się mężczyzna. Wskoczył energicznie na nią. Niektóre części ciała miał owinięte rzemykami i paskami. Wysoko podniósł coś długiego. To chyba rurka lub coś w tym rodzaju.

-Rabować! – Wydarł się tak chamski głosem i tak niezrozumiale,że manele z twojej dzielnicy byli przy nim niczym znawcy kultury. I nagle z wrzaskiem wypadli za nim podobnie ubrani faceci. Zbiegając z góry trzymali pałki, rurki i jeszcze kilka innych mniej lub bardziej przyjaznych przedmiotów. - Szykujcie broń chłopaki! Obłowimy się, że Hej! – Było ich tak z sześciu z hersztem.

Przykucnąłem żeby zminimalizować drżenie rąk. Oddałem strzał. Nie patrząc na efekty szybko ładuje drogi nabój i celuje w łeb drugiego zbliżającego się. Kolejny strzał. To samo zrobiłem z ostatnim nabojem po wystrzeleniu, którego zrzuciłem karabin z ramienia pod moje nogi szybko wyciągnołem i odbezpieczyłem rewolwer. Zaskakująco odruchowo mi to szło.

Jako że krótka lufa zapewnia gorszą celność musiałem wykazać się cierpliwością i pozwalać dzikusom zbliżyć się bliżej by pocisków nie marnować.
Nigdy nie wierzyłem w swoje szczęście, ale wtedy chyba się do mnie uśmiechnęło. Trafiłem wyraźnie w czaszkę a ten natychmiast padł jak kłoda i za nim jakby przeleciało coś. Kiedy padł pierwszy dojrzałem, że gostek, który padł za nim nie ma górnej podstawy czaszki. To był strzał jeden na milion. Dwaj debile, którzy na nas biegli w ogóle nie zauważyli, że co najmniej połowa ich bandy gryzie ziemie.

Ed wystrzelił raz i jeden zbój padł trupem. Próbował przeładować, ale oznajmił szybko -Cholera, skończyły mi się naboje. -Stwierdził bardzo trafnie. Jako że żołnierz bez amunicji nie wiele zdziała bronią palną rzucił, podobnie jak ja broń na ziemie i dobył nóż. Z krzykiem biegł na wroga. Kiedy stał się bliski zderzenia czołowego z wrogiem. Rzucił się na niego. I zaczął majaczyć w szaleństwie dziwne zdania.- Pobawmy się teraz w Fizyka i biologa. Dobrze? Ciało podczas pędu zwiększ swoją masę ciężaru. Ciału w ruchu A (czyli gość z nożem) jeszcze się do tego rzuca na kolejne ciało w ruchu, czyli ciało B (Dzikus z pałką). Następuje wtedy przewrócenie ciała, B przez ciało A. Oddaje teraz głos Pan Profesorowi z Dziedziny Biologii. Dziękuje Kolego. Kiedy ciało większe padło na ciało mniejsze rozległ się proces miażdżenia. – Ględził jak opętany, jednak nie doszło do zmiażdżenia a raczej przyduszenia. Najpierw odebrał napastnikowi skokiem dostęp do powietrza następnie wbił mu nóż z niezliczoną ilością razy w okolice górnej klatki piersiowej. Tym zakończył żywot...

Patrzyłem na całe pobojowisko. Herszt zwiał. Ed patroszy i tak martwego już wroga. Wiatr, Piasek i Krew. A Ed wykańczał symfonię odgłosów obrabianego mięsa. Spojrzałem za siebie by upewnić się, że zwierze i towar są całe i zdrowe. Schowałem swoją broń na miejsce, karabin na ramię a rewolwer do kieszeni. Wyjąłem nóż i podchodziłem do każdego zabitego przez kule bandytę. Przeszukałem każdego z nich i zagarniałem wszystko, co mieli. Nie poprzestałem tylko na tym. Z nożem w ręku szukałem gdzież to trafiały kule i w dość krwawy sposób uskuteczniałem wydobycie cennego materiału. W większości wypadków raczej jest ciężko wyjąć tak mały cel, ale zawsze warto próbować. Łuski z odrobiną prochu do tego nabój i pocisk gotowy.

Widziałem jak Ed patrzy na moje praktyki. Zdawało się jakby zwątpił w swoje wierzenia, co do „normalności” nas ludzi skarżonych. Na zakończenie każdemu z dzikusów wbiłem nóż w serce ot tak dla frajdy i pewności. Jeden jeszcze próbował się wyczołgać z pola bitwy, ale skutecznie mu to uniemożliwiłem zsyłając nań sen wieczny, po którym obudzi się, kiedy zagrają mu trąby wzywające na Sąd Ostateczny.

Udało mi się wygrzebać tylko dwa pociski. Wszystkie niestety zostały wystrzelone z karabinu Eda. Nie pasowały do mojego karabinu. Czułem, że wciąż są ciepłe. Nic to. Schowałem je do kieszeni. Niestety dzikusy nie miały nić wartościowego. No, bo w sumie gdzie to mieli ukryć skoro ich jedyny ubiór stanowią spodnie krótkie spodnie zrobione z surowej skóry i rzemyki z paskami, którymi tak bardzo przyozdobili ciała. Jedyne, co według mnie zasługuje na miano fanta to młotek ciesielski. Główka do przybijania gwoździ z jednej strony i dwa zęby do ich wyrywania z drugiej. Całkiem ładny z grawerowanym napisem „Carson&Peeters Hardware” w wcale dobrym stanie. To tyle...

Skończone dzieło zostało przypieczętowane moimi słowami. – Ruszajmy... Miasto czeka na swojego kupca. – Po czym pognałem osiołka by ten ruszył ciągnąc sanie z rzeczonym delikwentem. Jednak miało to nastąpić później niż bym się spodziewał. Mimo iż Mówiłem do, Eda, ale ten cały czas szlachtował wroga. W pewnym sensie stworzył coś na wzór koła tymi narządami, mięsem i krwią bandziora. W ogóle na nic nie reagował. ~~A myślałem, że to ja jestem tutaj walnięty.~~ Postanowiłem skorzystać z okazji i podsumować mój status. Była akcja, za którą poręczy Ed i zyskam więcej szmalu, żyje jeszcze i mam się dobrze, nie mam już nabojów, ale mam nowy przydatny wynalazek. Młotek dobra rzecz, zawsze lepiej bronić się takim obuchem niż tępym scyzorykiem nie zasługującym na nazwę noża. Rzemyki na nic by się nie przydały. Szkoda mi było tylko moich pocisków i faktu, że wódz zwiał. Byłem pewien, że za jego głowę była jakaś nagroda.

Nie przejmując się dłużej przyjrzałem się „dziele sztuki”, jakie wysmarował Ed na pustynnym płótnie. Dźwięki jego kunsztu rozniosło echo po całym kanionie. – Poczekam aż się nabawi a potem idziemy dalej – i czekałem stojąc przy biednym osiołku głaszcząc go po wielkim nochalu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mawiano że...