2.19.2009

Rozdział Szósty - Uroki miejskiego życia

"Witamy w Trade Center Osadzie Handlu"

Mówiła to tabliczka, której litery zostały wzięte ze sporej ilości bilboardów reklamowych i niektórych tablic drogowych. W tych miejscach gdzie nie ma, żadnej wycinki literowej ktoś zręcznie wykaligrafował litery czarnym tuszem.

Nagle wszystkie litery zaczęły spływać z tablicy i mieszać się na ziemi. Otóż te wizje wcale nie zamierzały mnie jeszcze opuszczać. Teraz jedyne, co widziałem z całej tablicy to majestatyczny kleks pod już całkiem bez literową tabliczką. Nie pozostało ci nic innego jak pójść wzdłuż szlaku handlowego prowadzącego do miasta.

- Lepiej zwiększ dopływ energii do waszych nóg towarzyszu, bo już robi się ciemno. A ciemność przyciąga najróżniejsze tałałajstwo. – Rozkazałem osłowi a ten wyraźnie mnie zrozumiał, co było nieprzeciętnie dziwne. Miasto już widziałem a raczej tylko jego światła gdyż kontury układały się w kształty motylków i innych zwierząt sprzed wojny.

~~Jeszcze tak z 4 mile~~. Miasto dostrzegałem z góry, jakby było w płytkiej kotlinie. Ruszyłem dalej z osłem i dwoma nieprzytomnymi ludźmi. – Ja to nie mam się, z kim zadawać... - Westchnąłem nie przerywając pochodu. Noc była już właściwie rzeczą pewną i oczywistą od paru minut, problem był taki, że było to oczywiste tylko dla całej reszty społeczeństwa prócz mnie. Skutki radiacji objawiły się po raz kolejny i tam gdzie dla jednych panowały iście egipskie ciemności ja widziałem wszystko. Wszelkie zmysły ucichłyby w ten sposób oddać hołd mym niezwykłym oczom.

Nie byłem pewien, ale chyba nawet przykre skutki przedawkowania częściowo radioaktywnego sikacza przestały stawiać opór przynajmniej póki miałem otwarte ślepia. Świat po raz kolejny zachwycił mnie swoim niesamowicie surowym pięknem dotychczas skrywanym skrzętnie w promieniach nieubłaganego słońca pustyni. Opuściwszy kanion i pustkowie wkroczyliśmy raźnie na teren zajmowany przez miasto. Gwiazdy odbijały blask słońca, które oświetlało inną część spalonego świata.

Szedłem powoli trzymając koziołka za uzdę. Kupcy zwijali już swoje kramarze a po drodze minąłem grupy ludzi obwieszonymi najróżniejszymi pakunkami. Nikt na nas nie zwracał specjalnie uwagi, bo niektórzy i tak mieli deficyty z twarzą lub skórą. Miasto w większości było zniszczone, a na ich ruinach rozwijał się handel. Dzięki mym zdolnością mogłem dostrzec kilka namiotów, które mimo późnej pory jednak nie chciały się zwinąć. W gruncie rzeczy cieszyłem się, że jednak trafiliśmy tutaj dopiero po zmroku, kiedy część „zwykłych” obywateli śpi a światła nie są na tyle silne by ujawnić, nazwijmy to, oryginalność mojego wyglądu zewnętrznego.

- Wreszcie coś zjemy, wypoczniemy i zarobimy sporo szmalcu – mruczałem pod nosem niemal zapomniawszy, że w miastach ględzenie samemu do siebie jest uznawane za oznakę szaleństwa. Być może przebywanie przez taką kupę czasu na niezmierzonych bezkresach pustkowia odcisnęło swoje piętno na moim młodym jeszcze umyśle. Popatrzyłem na Eda i staruszka.

~~Ed zdaje się wspominał o jakimś znachorze czy innym Woo-Doo, u którego się leczył. Coś mi się zdaje, że to dobre miejsce by zacząć.~~ Wolałem unikać rozmów. Jeszcze ktoś by pomyślał, że to ze mnie taki zabijaka, który położył cały odział a tych dwóch zachował na kolacje. Szukałem jakichś szyldów, znaków lub czegokolwiek w tym rodzaju, co zdradziłoby mi miejsce pobytu owego Szamana. Nagle dostrzegałem bardzo duży różnokolorowy budynek.

- Światło Pana... Jeremiasz... - Nagle się odezwał się nieprzytomny Ed. Przerażony nagłym przebudzeniem, Eda niemal udusiłem biednego kłapoucha. – Do ciężkiej cholery! Ty chcesz mnie zabić? – Po chwili jednak uspokoiłem się i kontynuowałem – Dobrze, że się ocknąłeś. Dotarliśmy do miasta. Po tym najeździe dzikusów trochę ci odbiło, po czym się drzemałeś na chwilkę... Ale spokojne wszystkiego dopilnowałem. – Mimo iż Ed słuchał mojego wykładu dało się wyczuć, że każde moje słowo przelatuje przez niego i leci w siną dal.

– Halo? Śpiąca królewno od siedmiu boleści, jesteś? Straszna, zniszczona i wypalona słońcem Ziemia wzywa, Eda! – Podniosłem znacząco głos jednak szybko się opamiętałem gdyż zwrócenie na siebie uwagi w obcym mieście nocą było ostatnią rzeczą, jaka była mi potrzebna w tej chwili. – Cholera Ed! – Potrząsałem go by wyciągnąć go z transu, bo zawsze to lepiej, jeżeli widzą cię w grupie ludzi niźli samego. Potrząsałem Edem, ale niestety on dalej był w transie. ~~ Chłop musiał naprawdę nieźle pociąć tamtego dzikusa. Cały czas śpi. Może nam pomogą w tym budynku? ~~ Poszedłem w kierunku baru prowadząc ze sobą osła. Zostawiłem go przy wejściu. Podnosząc Ed kątem oka dostrzegłem napis nad wejściem. Światło Pana.

Tak brzmi napis. Ed wspominał wcześniej też coś o tym „Świetle”. No cóż, on chyba wie, co robi, nawet jak jest nieprzytomny. Zawiał wiatr niosąc ze sobą echo śmiechu i zapach strawionego alkoholu. Nie czekając aż ktokolwiek się nami zainteresuje wparowałem do pomieszczenia uprzednio polecając zwierzęciu zostać na zewnątrz. Wziąłem Eda na ramie i wlazłem bez ceregieli do środka. – Na zewnątrz jest jeszcze jeden i obaj potrzebują natychmiastowej pomocy. – Akurat w środku było kilka osób, które spojrzały na mnie znad kieliszka i Barman, który akurat przecierał blat białą szmatką. Odziany był w białą koszulę z szeroko zakasanymi rękawami i narzuconą żółtą kamizelką z leciutkim odcieniem czerni. Miał całkiem bujną czarną brodę. W sumie to nigdy nie miałeś raczej nic do innych subkultur, bo ten karczmarz miał bujne... Pejsy.

Żyd jak się patrzy. Ręką kazał komuś stanąć przy barze, gdy on sam z niego wyszedł. Podszedł do minie. Mierzył mnie wzrokiem od góry do dołu jakby miał skaner DNA w oczach. - Połóż go na stole. – Poprosił łagodnie. Zgodnie z poleceniem położyłem a raczej zrzuciłem delikwenta na najbliższy stół. Jezuita marszczył oczy wraz z czołem przyglądając się twarzy żołdaka. Nagle wytrzeszczył oczy.

-Przecież to Ed! Gdzie Samuel?!!! – Krzyknął na mnie a ja prawie na zawał nie zszedłem. - Samuel? - Nie przypominałem sobie by Ed wspominał o jakimkolwiek Samuelu. – Był tylko on i Pan Graham, który leży na saniach na zewnątrz – lekko spanikowałem, więc wyprzedziłem pierwsze pytanie żyda. – Napadli na nasz konwój jacyś zdziczeli ludzie, on oberwał kilkoma kamieniami, wpadł w szał i kiedy skończył to padł na glebę... Mówił, że reszta grupy wraz ze stadem nie przetrwała szkoły, jaką daje pustkowie... – Kończąc cofnąłem się o krok by uniknąć jakichś niechcianych zwad. - Samuel Graham. Gdzie on jest? Na dworze? I kim ty jesteś, bo jakoś ciebie nie pamiętam! - Mówił z doniosłością w glosie pomieszanym jakby ze strachem i agresją, ale widać, że zachowywał wyraźny spokój. Bywalcy przypatrywali się uważnie scenie, jaka zaszła w lokalu. Kilku jakby mocniej zacisnęło szyjki swoich butelek i opuściło ręce pod stół.

Temperatura przybytku poszła o kilka stopni w górę. A zastępca przy barze czegoś pilnie szukał pod ladą. Obawiałem się najgorszego. - Cały i zdrów czeka na, zewnątrz ale od kilku godzin jest nieprzytomny. Ed to wyjaśni jak się zbudzi. – Powiedziałem lekko drżącym głosem – A co do mnie to Ed zaoferował mi prace w charakterze ochrony dla pana Grahama. Miałem pomóc w dojściu do miasta. Całą reszta najprawdopodobniej nie żyje a sam by sobie nie poradził z dotarciem tutaj. – Skończyłem nerwowo oglądając się na zgromadzonych w lokalu. - Dobrze, idźmy po Samuela. - Razem z Jezuitą wyszliśmy z budynku. Barman podszedł do osiołka - Dobry Horacy. Dobry osioł. - Kładąc rękę na jego grzbiecie przejeżdżając nią po nim idąc z równomiernym krokiem, aż jego wzrok padł na konwojowanego. Przyklęknął przy nim i przytulił go. Widziałem, jakie uczucie żywił do tego człowieka. Prawdopodobnie byli braćmi. Ech ja nie miałem brata.

Gdybym miał pewnie razem poszlibyśmy do tej zbrojowni i razem by nas wygnano. Samotność by mi nie doskwierała tak często jak teraz - Pomóż mi... - Wziął go za ramiona a ja za nogi. On prowadził a ja w tym czasie rozglądałem się zaniepokojony po bokach. Temperatura wyraźnie zmalała. Goście normalnie pili jakiś badziewny bimber. Tylko chłopak z baru już miał wyskoczyć za lady, kiedy Samuel skutecznie dał mu znak, żeby został. Prowadził mnie po schodach w górę. Choć z zewnątrz budowla nie wyglądała na wielokondygnacyjną. Chyba jednak nie zdążyłeś się przyjrzeć jej dokładnie, kiedy szybko wparowałem do środka baru. Stanęliśmy w bardzo długim korytarzu, który jest oświetlany przez dwie słabe żarówki, tapety po bokach odklejały się od ściany na skutek działania pleśni.

Drewniana posadzka skrzypiała i odskakiwała z każdym gwałtowniejszym krokiem. Prowadzący otworzył finezyjnym kopniakiem drzwi do pokoju. Całe pomieszczenia wyglądało skromnie, ale zdatnie jak na dzisiejsze standardy. Łóżko w rogu z szafką nocną a przy ścianie stół ustawiony poziomu z dwoma krzesłami przy brzegu. Odłożyliśmy nieprzytomnego na łóżko. W tym samym momencie zza poduszki wybiegła zgraja karaluchów i wybiegła za drzwi. Samuel zdjął swojemu przyjacielowi buty i przykrył go ciepłym wełnianym kocem. On był chyba z tej samej parafii, bo Pan Graham też miał pejsy i tą śmieszną białą czapkę, myckę czy jakoś tak, która jest charakterystyczna dla ludzi pokroju tej wiary. Razem na niego patrzyliśmy w ciszy. Słyszałem czyjeś wyraźne, drobne kroki. Razem z Jezuitą się odwróciliśmy w tym samym momencie. W drzwiach pojawiła się dziewczyna ubrana w czarną sukienkę i czymś na głowie stylu chusty czy innego prześcieradła. Właściciel podszedł do niej i szeptał coś jej na ucho. Mimo skrajnego wyostrzania zmysłów nic nie usłyszałem. Po chwili podszedł do mnie. Obejmują mnie za plecy i wyprowadził z pokoju. Położył ręce na moich ramionach i patrzył z czymś w rodzaju lekkiej czułości w oczach. Staliśmy naprzeciwko jakichś obśrupanych, starych drzwi zupełnie pozbawionych dawnego koloru farby.

Po sekundach milczenia wreszcie rzekł następujące słowa. - Przepraszam ciebie za mój wybuch, ale w tych czasach ludzi są głównie oszustami i złodziejami a nierzadko i także mordercami. Resztę tej rozmowy dokończymy przy Samuelu. Jakbyś miał do mnie jakąś sprawę czy prośbę to pytaj o Jeremiasz. A teraz idź spocząć podróżniku. Resztą zajmą się moi słudzy. Dostaniesz zaraz strawę. I jeszcze raz dziękuje za przyprowadzenie Eda i Samuela żywych i całych. - Poczuwszy się pewniej zarzuciłem dobrodzieja pytaniami - W zasadzie to mam cały stos pytań – wziąłem oddech,

– Co z Edem? Gdzie mogę przenocować? Do kogo mam się zgłosić? Czy mam przyjść jutro rano? – Miałem jeszcze milion innych pytań, ale byłem faktycznie dość zmęczony podróżą i osłabiony brakiem posiłku. - Możesz zanocować tutaj – Otworzył mi drzwi do pokoju, który panował taki sam wystrój jak w tym, w którym położyliśmy Samuela. - Kolacja zaraz będzie ci doniesiona. Uzyskasz jutro odpowiedzi na swoje pytania. I niech Najwyższy ześle ci na oczy twe sen błogi. – Skinął głową złożywszy ręce, uśmiechnął się i zszedł na dół pilnować baru. Wszedłem do pokoju. Rozejrzałem się dokładnie po pomieszczeniu przetrącając każdy kąt w celu wypłoszenia ewentualnych szkodników oraz by wywietrzyć lekko zatęchły zapach przedmiotów.

Zakończywszy dzieło wziąłem plecak i wraz z bronią wstawiłem go do szafki obok łóżka. Już miałem zrzucić zakurzony płaszcz, kiedy nagle usłyszałem pukanie do drzwi i wyraźny kobiecy głos. -Puk, puk – Podszedłem i otwarłem drzwi. W przejściu stała ta młoda dziewczyna, która przyszła wcześniej tym razem jednak wydała się milsza i wręczyła mi z uśmiechem trzymaną w ręku tace. - To dla pana. W podzięce za przyprowadzenie wujka całego i zdrowego – Podawszy mi tace szybko uciekła jakby speszona faktem, iż była w miej więcej moim wieku.

- Całkiem nieźle. Kubek mleka i niewielki stos zwiniętych placków. –Ze smakiem spałaszowałem wszystko a następnie dokończyłem czyszczenie mojego płaszcza, umyłem się w misce z wodą pod łóżkiem i położyłem się. Mając wiele czasu do namysłu, nagryzmoliłem na mapie trasę, jaką przeszliśmy z mojego „Bunkra”. Wpatrując się w gwiazdy zza okna doznałem natchnienia, którego efektem są te gryzmoły, które czytasz. Napisałem je na wyblakłych zdjęciach a z ramek skleciłem okładkę.

Zakończony dziennik przeczytałem dwa razy i doszedłem do konkluzji takiej, iż nigdy nie będę dobrym pisarzem. Przepełnioną błędami powiastkę schowałem do plecaka i zdecydowałem się jednak przespać. – Jutro czeka mnie niezły dzień.

Czas spać. Słodkich snów książę. – Nim zdążyłem zauważyć snułem już marzenia senne o kolejnych wielkich, małych wyprawach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mawiano że...