2.16.2009

Rozdział Trzeci – Przebudzenie

Zbudziłem się i oceniłem moją obecną sytuację. Jestem teraz w ruinach jakiegoś domu. Obudziłem się na starym rozwalonym i śmierdzącym nie wiadomo, czym łóżku. Odruchowo sprawdziłem czy mam swój plecak i rozejrzałem się po całym pomieszczeniu.

W rogu stała zawalona półka na książki a w jej sąsiedztwie stoi wielka wyrwa po pocisku, przez którą wpada słoneczne światło. Pod oknem natomiast jest łóżko, na którym leżę. Wstałem zagarnąwszy jednocześnie ręką plecak na plecy. Potrząsnąłem uważnie by wszystkie znajdujące się w nim przedmioty ułożyły się wygodnie.

Spożałem na stertę szmat, sprężyn i metalowych mocowań, które jeszcze przed sekundą robiły za moje leże. Był dzień, spostrzegłem to po fakcie, iż mało widziałem i raziło mnie światło. To nie są warunki jak w domu, ale cóż.

Podszedłem do jedynego mebla, który nie wyglądał na coś, co żyło i zdechło, czyli półka. Kawał solidnie wyrobionego drewna pękł na pół pod, jak podejżawałem, udeżenia pocisku. Przejrzałem jej zawartość bardzo skrupulatnie nie chcąc przegapić jakiegokolwiek przedmiotu. Okazało się, że była to kanciapa jakichś przemytników, ponieważ wewnątrz schowka znalazłem kilka mniej lub bardziej cennych przedmiotów jak na przykład atrapa noża samurajskiego, książki o tematyce ogólnej, rewolwer wraz z pięcioma nabojami i kilka banknotów. Ładowałem wszystko w kieszenie plecaka i moje własne przy obszarpanym skrawku szmaty, którm był mój płaszcz.

Zaiste wójt nie mógł się postarać o lepsze odzienie dla wyrzutka. Skończywszy plądrowanie rozejrzałem się jeszcze raz uważnie po izbie by ocenić moje, szanse i warunki, w jakich przyszło mi żyć. Splądrowałem całe pomieszczenie i nic już ciekawego nie znalazłem oprócz sterty gruzu i reszty śmieci.

~~Na zwenątrz była pełna i działąjąca studnia z wodą, dziura jest od strny północnej więc nie będzie mnie bardzo razić a ogólny stan pomieszczenia nie jest zły. Z tych śmieciżna zrobić prawdziwe cuda domowego urzytku. Kawałki betony porozrzucane wokoło można wykorzystać do zrboienia dobudówki albo czegoś takiego. Jeszcze kilka drewnienek i mamy nawet zagrodę na jakiegoś zwierza.~~

Już zacząłem układać sobie plan w jakiż to sposób urządzę izbę by nadawała się na pomieszczenie mieszkalne. Zapas wody w studni starczyłby do czasu aż nie zorganizuje jakiejś hodowli czy czegoś w tym rodzaju. Z tego, co wiedziałem o mięso nie będzie tu trudno gdyż te tereny obfitują w jaskinie pełne olbrzymich skorpionów polujących na dzikie dwukrowy.

Wtem Coś usłyszałem. Słabo, ale jednak. Brzmiało jakby ktoś ciągnął coś po ziemi. Sannie czy coś w tym stylu. I do tego jakby dyszy. Pierwszym, jedyny słusznym zresztą w tych podłych czasach, odruchem było natychmiastowe uzbrojenie się w mój całkiem nowy rewolwer. Trzymając broń w jednej dłoni oparłem się o ścianę, zza której odgłosy wydały się najsilniejsze.

Kurczowo trzymałem się lewą ręką ściany zbliżając się do miejsca skąd najłatwiej było by mi dostrzec, co się tam dzieje. Wyjrzałem na zewnątrz. Nie byłem pewien czy to brak przystosowania do tak dużych dawek światła, zbyt długi sen czy po prostu brak śniadania sprawił, że nie ujrzałem absolutnie nic. Tak mi się w każdym razie zdawało. Stękanie było nadal słyszalne a dźwięk szurania po piachu był wręcz nie do wytrzymania dla moich jeszcze częściowo uśpionych zmysłów.

Odważyłem się pójść nieco dalej. Broń miałem w pogotowiu, naładowaną i odbezpieczoną. To, co zobaczyłem... Zdziwiło mnie nie mało... – Co to do ciężkiej cholery jest? – Stałem tam z opuszczoną ze zdziwienia bronią i z zapewne bardzo dziwną miną. Dostrzegłem, bowiem trzy postacie, które okazały się moim oczom?

Jednego zupełnie niebieskiego osiołka, który był obwieszony najróżniejszymi torbami i pakunkami, który miał przywiązane do nich coś na wzór noszy. Te nosze jechały po ziemi tworząc wyraźną drogę. Na tych noszach leżał jakiś człowiek. Wyglądał na martwego na pierwszy rzut oka. Niedaleko tego dziwnego konwoju szedł jakiś facet, który od czasu do czasu potykał się o swoisty niewidzialny korzeń. Sądząc po jego wyglądzie i pozycji marszu, jaką przyjął był ciężko rannym żołnierzem z obandażowaną głową.

Jasne słońce apokaliptycznej pustyni zwraca uwagę na kontrastujący z otoczeniem biały bandaż.. Gostek trzymał coś długiego. Trudno mi było stwierdzić czy to karabin czy włócznia a może pałka. Szli wciąż w tym samym kierunku. W ogóle nie zwracają uwagi na tą ruinę, w której nocowałem. Patrzyłem na nich z góry, bo domek jest w pewnym sensie na niewielkim wzgórzu. Gostek tak dyszał, że głuchy by go usłyszał. Zdawało się, że wypluje za moment płuca.

~~Pamiętaj siódme przykazanie Nomady... Nie licz na przyjaźń innych...~~ Ta myśl pozostawała w mojej głowie przez długi czas. Jednak ta większa, bo ludzka część mojego jestestwa domagała się usilnie by wspomóc żołdaków. Wizje straszliwych ilości cierpień, jakich mogą mi zadać słabły z każdym sapnięciem osiłka. Nie mógłbym sobie darować gdybym się dowiedział, że zginęli kilka kroków od mojego bunkra.

~~W końcu nie wypocznę, jeżeli będzie tak ciągle sapać. Kto wytrzyma taki hałas? ~~ Ta „wymówka’ dla mojego sumienia przeważyła o wszystkim. Schowałem rewolwer do kieszeni ubrania zabezpieczając go uprzednio i donośnym krzykiem odparłem.

– Hej!!! Może pomoc potrzebna albo coś w ten deseń?!!! – Po chwili wróciły do mnie wszelkie złe efekty tego, co zrobiłem. ~~ O cholera... Jak zobaczą, że mam żarcie to na pewno mi je zabiorą razem z bronią i życiem?.. – Bałem się, lecz nie dawałem po sobie poznać. Trzymałem na twarzy niby maskę, na której znajdował się li tylko jeden grymas, niezmienny. Na dźwięk mojego głosu obandażowany koleś odwrócił się nerwowo w moją stronę z niby kijem. Patrzył na mnie wystraszonymi oczami. Bez żadnych większych emocji ruszyłem ku trójce spokojnym krokiem myśląc o ewentualnych pozytywach takiego spotkania.

~~Nie będę sam, może mi powiedzą gdzie znajduje się najbliższe miasto prócz tego, z którego uciekłem a może nawet mają zapasy własne i podzielą się ze mną.~~ Dystans między nami zmniejszał się powoli, lecz miarowo, jeden metr na jeden pełny krok. Kiedy byłem niemal na wyciągnięcie ręki usłyszałem z ust żołnierza dość nietypowe przywitanie.

- O Mój Boże Poparzeniec. – Głośno westchnął i ręką dał znać żebym podszedł. Miałem się na baczności. Facet patrzył na mnie a ja oddałem spojrzenie skupiając się na kontraście czerwonych plam na jego bandażach. Gostek trochę mizerawy jak na wojaka, lecz jego postawa i ubiór świadczyły inaczej. Patrzył na mnie wyraźnie zmęczonymi i przestraszonymi oczami. Miał bliznę postrzałową na lewym policzku, którą zaszyto bardzo wyraźną czarną nicią. – No nieźle. - Przerwał milczenie i spoglądał na swój konwój.

Otarłszy pot ze skroni chustą kontynuował. -Może nie jest tak tragicznie. Przynajmniej nas jeszcze nie obrabowałeś. A tak poza tym Ed jestem. - Wyciągnął w moim kierunku prawą dłoń, lewą trzymając za uchwyt karabin. Co mi zostało jak nie tylko przywitanie się? – Mówcie mi Phil. – Odparłem całkiem charyzmatycznym i pewnym siebie głosem, co, jak dla mnie, było sporym wyzwaniem.

– Co się wam stało? Czemu on tak leży i co najważniejsze, czemu przechodzicie przez ten skrawek zadupia - wschodniego? – Próbowałem jednocześnie zaskarbić sobie, jakie takie zaufanie tych ludzi z jednoczesnym pozyskaniem informacji, które mogły się dla mnie okazać przydatne. Spojrzałem na leżącego człowieka. Okazał się być żywy, ponieważ koc, którym był przykryty aż po samą, całkiem okazałą brodę, miarowo unosił się od jego oddechów. Przyjrzałem się również ładunkowi, którym był obwieszony osiołek. Szukałem tam jakichkolwiek śladów puszek, manierek lub czegokolwiek, co można zjeść lub wypić. I muszę przyznać, że przez pewną chwile myśl o obrabowaniu ich byłaby całkiem niezłym pomysłem

– No, więc? – Spytałem niby wciąż zainteresowany ich problemami. O losie, jakbym własnych, co dzień nie musiał słuchać w własnych myślach. Ale mama jednak powtarzała, że zrozumienie cudzych problemów pomaga nam unikać tych samych w naszym życiu. Niech jej ziemia lekką będzie za te błogosławione rady. Ed zacisną moją ręką i jakby uśmiechnął się?

– Miły jest jak na poparzeńca. Ale najważniejsze to, że do nas nie zacząłeś strzelać. A więc ten koleś, znaczy Pan Graham jest kupcem. Wracaliśmy ze szlaku handlowego. Pan Graham miał sześciu ochroniarzy takich jak ja i miał ze sobą, co najmniej trzy takie osły jak ten, który go ciągnie i małe stado dwukrów. Niestety przez całą drogę ktoś nas atakował. A to dzikie zwierzęta, mutanty czy na końcu jakieś bandy łachmytów z pobliskiego plemienia. Niestety straciliśmy sporo rzeczy na handel i niemal wszystkich ludzi. Wśród nich byli moi kumple. Scooty, Peter, Jimmy i Śmierdziel. Scooty dostał kulkę w czerp. Peterowi jakaś bestia rozwaliło gardło szponami. Jimmy skończył w włócznią w brzuchu a Śmierdziel stracił nogi w pasie przez szczypce skorpiona. A ostatnia dwójka dała dyla. Jak dorwę tych imbecyli to im nogi powyrywam. Poprzednie osły ze stadem straciliśmy. Jeden uciekł a drugiego nam podebrały dzikusy. A stado poświęciliśmy, żeby uciec przed chmarą wielomrówek. A nasz Szef dostał kamieniem w łeb i leży jak leży. Wracaliśmy w ogóle do osady handlowej “Trade Center”. Słuchaj, mam dla ciebie korzystną ofertę. Mianowicie pójdziesz z nami, bo mam braki w konwoju. Potrzebuj kogoś, kto umie strzelać. Sądząc po tym karabinie to chyba się znasz na tym, mam rację? Pomogę ci w wyborze. Jak dojdziemy na miejsce to Pan Graham zapłaci ci. Co ty na to? Phil? –

Patrzyłem na jego twarz, po czym mój wzrok padł na pakunki osiołka. Był obwieszony woreczkami, skrzynkami i innymi przedmiotami. Połowę z nich stanowiły trunki, jakieś warzywa czy owoce, puszki z prowiantem i narzędzia a drugą klatki z najróżniejszymi zwierzętami. W jednej spała parka żółtych królików z trzema uszami i jednym okiem, w innej siedziały trzy gęsto upierzone brązowawe kurolniki z jedną łapą oraz dziwne szczuropodobne, nieowłosione i tłuste jak nieszczęście stworzonko. Myśl, że właściciel ma w mieście jeszcze stada dwókrów, a może i nawet olbrzymich jak ciężarówki turwołów.

To była moja szansa. Na odkupienie krzywd, odzyskanie statutu, pieniędzy i luksusów. Szansa na spokojne życie ze stadkami najróżniejszych stworzeń pustkowia. Chociaż byłem pełen zapału to jednak nie mogłem tak sobie zostawić miejsce na pastwę losu i bandytów. Bądź, co bądź dało mi jakieś schronienie. Spojrzałem na chatę. Nie była imponująca, lecz w okolicy nie było zupełnie nic innego.

~~Mój bunkier.~~ W mojej głowie zaświtał taki oto pomysł. Wezmę kawał prześcieradła lub szmaty z domku. Zaznaczę na środku symbolem ten właśnie dom. Pójdziemy w kierunku, o którym mówią a ja zaznaczę trasę kreskami bym zawsze umiał tu wrócić. – Idę z wami! Takiej okazji już mogę nie mieć, tylko poczekajcie zabiorę pewną rzecz ze środka i ruszamy. – Pobiegłem do domku i zrobiłem to, co planowałem. Kawał płótna był dość oporny, ale koniec końców prowizorki nigdy nie dawały się łatwo. Moim długopisem naznaczyłem punkt na „mapie” i schowałem go do plecaka.

Skończywszy przygotowania ruszyłem w kierunku moich nowych towarzyszy i zawołałem. – Strzelec melduje gotowość do wymarszu – Tak, stare kasety z filmami wojskowymi robią swoje. Zarzuciłem karabin przez plecy i upewniłem się, że rewolwer nadal jest w mojej kieszeni, po czym czekałem na sygnał. – Wszystko zabrałeś, bo jak tak to ruszamy. - Kiwnąłem głową i ruszyliśmy. Spoglądałem jeszcze chwilę za siebie by obejrzeć bunkier. – Dobrze, Radzę jednak ci się też rozglądać, słyszałem, że ponoć te przerośnięte skorpiony znajdują się gdzieś tu w okolicy. Ciekawią mnie te paskudy ci powiem. Wedle teorii jakiś wyższych uczonych ten rozmiar to nie skok do przodu w ewolucji a kilka kroków wstecz, bo wiesz, kiedyś skorpiony były równie wielkie a ich jad ledwie motyla zabijał. Czy te dzisiaj nie są podobne? Wielkie cielsko, słaba trucizna. –

Konwersację przerwałem żeby zbytnio nie nudzić żołdaka. Mimo wszystko po tak długim czasie dobrze jest pogadać z innym człowiekiem... Choć po tym jak mnie nazwał raczej nie ma mnie za człowieka. Tak. To parszywe promieniowanie zmieniło mnie trochę. Nigdy już nie wróci mi dawny kolor skóry a oczy będą, jakie są nawet dłużej. Próbowałem się skupić na pozytywach. Szliśmy razem z nieprzytomnym człekiem na saniach i niebieskim osłem w kierunku dość dużego miasta oddalonego o zaledwie parę kilometrów od obecnej pozycji. Co mogło pójść nie tak? Oj dużo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mawiano że...